"Jolę porzucił mąż. Najpierw odwiózł ją do szpitala na pierwsze naświetlania. Pocałował w policzek, zostawił na recepcji. I tyle go widziała. Gdy wróciła do domu, zamki były zmienione. Mieszkanie należało przed ślubem do niego, więc nic nie mogła zrobić. Wysłał jej SMS-a, by podała adres, na jaki ma przesłać jej rzeczy. I żeby sobie wzięła adwokata. Kiedy leżałam w szpitalu po amputacji piersi, wysłuchałam wielu smutnych historii. Nic dziwnego, że też byłam przerażona..." Maria43 lata
„Jak to w ogóle możliwe?”, myślałam, patrząc na Jolę, drobną kobietę po czterdziestce, która miała nadzieję, że z drugim mężem wreszcie znajdzie szczęście. Przecież to była miłość od pierwszego wejrzenia. I, jak widać, skończyła się przy pierwszej przeszkodzie.
Gdy Jola zanosiła się szlochem, patrzyłyśmy na nią wszystkie ze ściśniętym sercem.
– A to sk... – zaklęła Kazia. – Takich to trzeba trzymać krótko przy pysku. Jak ja mojego Antka. Raz mi po pijaku podskoczył, to potem tydzień leczył limo. Wie, że gdyby mi wywinął taki numer, to mógłby już sam sobie kopać mogiłę, żeby mnie nie narażać na koszty.
Poczułam rozbawienie, jak zwykle, gdy Kazia otwierała usta. Z nas wszystkich była najbardziej wojownicza, a przy tym miała złote serce. Choć niewykształcona, posiadała godną pozazdroszczenia mądrość życiową. To ona nas zagrzewała do walki, podtrzymywała na duchu i opieprzała, gdy któraś mówiła, że więcej już nie zniesie.
Kiedy spojrzałam na kobiety, które siedziały w naszym terapeutycznym kręgu, to już wiedziałam, że każda ma do opowiedzenia smutną historię. Od Kasi, ślicznej dwudziestotrzylatki, odszedł narzeczony. Bo „nie na to się pisał”. Pamiętam, jaki miała zdumiony wyraz twarzy, gdy o tym opowiadała.
– Patrzył na moją pierś, którą miałam stracić. Ten kawałek mojego ciała był dla niego ważniejszy ode mnie? – pytała z bolesnym niedowierzaniem, jak dziecko, które właśnie się dowiaduje, że święty Mikołaj nie istnieje.
Małgosia już wie, że nie ma po co wracać do pracy. W czasie, kiedy walczyła o życie, jej konkurent wygryzł ją ze stanowiska. A o ten awans walczyła przez długie pięć lat, narażając dobro swojego związku.
– A powiedz, proszę, jak twoi mężczyźni zareagowali na wiadomość o chorobie? – Psycholożka patrzyła na mnie.
Moi mężczyźni. Mąż i osiemnastoletni syn.
– Przestraszyli się – powiedziałam. – Zaczęli obchodzić się ze mną jak z jajkiem. Bez słowa najmniejszego sprzeciwu zaczęli natychmiast wykonywać moje polecenia. To była pewnego rodzaju ulga...
Kobiety roześmiały się. Przez ostatnie tygodnie w szpitalu miałyśmy czas, by się poznać. Wiedziały, że w domu nie miałam taryfy ulgowej. Byłam głową i szyją rodziny, a często i rękami, gdy nie mogłam się doprosić, by któryś z panów wbił gwóźdź czy wymienił uszczelkę.
– Zanim przyjechałam do szpitala na operację, zostawiłam im całą listę tego, co mają zrobić, co jeść, jak rozmrozić obiad. Dzisiaj wracam do domu. Zobaczę, czy moje kwiaty przetrwały.
– Zadzwoń i przypomnij mężowi, by cię odebrał – powiedziała Kazia chrapliwym głosem. – Bo będziesz musiała tłuc się taksówką.
I znów śmiech. Nie, aż tak źle chyba by nie było. Chociaż... Nie zdziwiłabym się.
Wiecie, tak naprawdę nigdy nie byłam żoną, kochanką. Zawsze matką. Najpierw jednego dzieciaka, który na oko wyglądał na dorosłego, a potem drugiego. Obu musiałam nie tylko opierać, karmić i pocieszać, gdy stało się coś złego, ale i popychać do przodu, drażnić ambicje, nie pozwalać, by spoczęli na laurach... A tak naprawdę, żeby w ogóle zdobyli jakieś laury.
Słyszeliście zapewne tony męskich narzekań o kobietach zołzach, które nic innego nie robią, tylko wiecznie czegoś wymagają od swoich bliskich. A zarabiaj więcej. Idź na kurs, zgłoś się do konkursu na dyrektora, bez tego nie awansujesz. A ucz się i zamiast grać w durne gry na komputerze, idź na kurs programowania. Na lekcje rysunku. Jęczeli, kłócili się, ale byłam nieustępliwa, więc robili, co chciałam. Gdyby nie ja i moje sześcioletnie marudzenie, nigdy z mężem nie wzięlibyśmy kredytu na mieszkanie i do dziś gnieździlibyśmy się w dwupokojowej klitce po mojej babci. Bo dla niego było OK. Nie potrzebował więcej. To ja byłam niezadowolona.
Ta zołza to ja. Mąż jest dyrektorem, zadowolonym z kierunku, w jakim potoczyło się jego życie. Syn, dzięki kursom (na które goniłam go niemal z pasem) dostał się do świetnej szkoły komputerowej i już opowiada wszystkim, że idzie na staż do firmy robiącej gry.
Czy któryś z nich mi kiedyś podziękował? Oczywiście, że nie! Otarłam oczy z łez.
Moja przyjaciółka twierdzi, że ten mój rak piersi to wina moich mężczyzn, bo choroba jest wynikiem stresu. Nie ma racji. Bardzo kocham męża i syna. Nie mam nic przeciwko opiekowaniu się nimi. Chociaż... może faktycznie przez całe lata żyłam w pewnym napięciu. Skoro cały dom był na mojej głowie i nie mogłam zaufać, że ktoś mi pomoże? Że mąż sam z siebie zadzwoni po hydraulika, a syn nie zapomni odnieść książek do biblioteki. Miałam taki zwyczaj, że zanim zasnęłam, w myślach przelatywałam dwie listy – zadań na dzisiaj, sprawdzając, czy wszystko zrobiłam, i zadań na jutro. Byłoby miło wrócić czasem z pracy i żeby choć ziemniaki były obrane. A tak zazwyczaj wchodziłam do domu i słyszałam z pokoju syna dobiegające odgłosy strzelania, a z salonu dźwięki telewizora. Bo panowie muszą się odprężyć. A kobieta, jak wiadomo, najlepiej odpręża się przy pracach domowych.
– Kochanie, robisz podstawowy błąd – tłumaczyła mi moja matka, kiedy Maciek, mój syn, miał osiem lat. – Nie pozwalasz im dorosnąć. Powinnaś rzucić ich na głęboką wodę. Piotr to inteligentny facet, poradzi sobie, nawet jeśli na początku popełni kilka błędów. A jeśli zostaniesz nadopiekuńczą kwoką dla syna, będziesz miała w domu dwóch wiecznych przedszkolaków.
Kiedy leżałam po operacji w szpitalu, miałam czas, by się nad tym zastanowić. W końcu wreszcie moje myśli nie zajmowały się odhaczaniem zadań do wykonania. I ze smutkiem stwierdziłam, że po prostu nie ufałam ani Piotrowi, ani Maćkowi, że sobie poradzą.
– Bałam się, że jeśli nie przypilnuję wszystkiego, zginiemy – mówiłam do kobiet siedzących w kręgu. – Czasami kobieta musi nie tylko być kotwicą i podporą swego męża, ale wręcz nadzorcą, by wydobyć z niego to, co najlepsze.
– Dyrdymały – przerwała mi Kazia. – Ty po prostu chcesz, żeby ci byli wdzięczni za to, co z nich i dla nich zrobiłaś. Chcesz, żeby uznali, że jesteś im niezbędna i niezastąpiona. Co ma zapewnić ci ich miłość. Bo tu właśnie o miłość chodzi, prawda? Ale spójrz prawdzie w oczy, kochanieńka. Nikt nie kocha nadzorcy.
Jak zwykle miała rację. I dlatego tak bardzo bałam się tego dnia, kiedy wychodziłam ze szpitala. Byłam łysa i nie miałam jednej piersi. „Czy mąż będzie widział we mnie jeszcze kobietę? Czy syn nie odwróci się z niechęcią? Miałam takie piękne włosy, w które jako dziecko lubił chować twarz”, myślałam coraz bardziej przerażona.
Wróciłam do pokoju i patrzyłam z niepokojem za zegar. Przez moment chciałam założyć chustkę na głowę, ale w końcu po co odwlekać nieuniknione?
Za mną skrzypnęły drzwi. Odwróciłam się i oniemiałam. Stali tam obaj. Mąż i syn. Obaj łysi jak kolano. Przez chwilę znaczenie tego nie docierało do mnie. Gdy zrozumiałam, rozpłakałam się z ulgi. Zrobili to dla mnie.
Podbiegli obaj i objęli mnie mocno.
– Cicho, kochanie – mruczał mąż. – Już dobrze. Wszystko jest dobrze. Tak cię kocham. Bez ciebie mnie nie ma.
Syn tylko coś cicho mruknął, a gdy spojrzałam mu w twarz, zrozumiałam, że nie mógł mówić, bo wzruszenie ścisnęło mu gardło. A on przecież zawsze chciał być przy mnie taki dzielny.