"Przed laty dowiedziałam się, że mój ukochany Jan nie żyje, usłyszałam też, że miał żonę i dziecko. Dlaczego nigdy nie sprawdziłam tych informacji?" Beata, 52 lata
Jechałam pociągiem podmiejskim czytając książkę. Drzwi co stację rozsuwały się z sykiem, ludzie przechodzili wąskim przejściem, w jakiś nieodgadniony sposób unikając potrącania mnie siedzącej na skrajnym siedzeniu. Nagle ktoś jednak musnął moje ramię. Oderwałam się od lektury, żeby spojrzeć, kto był tak nieostrożny. Zerknęłam za przechodzącą osobą i nagle poczułam, że klatkę piersiową zalewa mi fala gorąca. Chciałam zerwać się i pobiec za mężczyzną, który mnie minął, ale nie byłam w stanie się poruszyć. Nie analizowałam tego, po prostu moje ciało, podświadomość, serce rozpoznały te plecy, ten chód, ten zarys czaszki i pewnie setkę innych detali, których nawet sobie nie uświadamiałam. Ale przecież to nie mógł być on. Jan nie żył od dwudziestu pięciu lat...
Kiedy wreszcie odzyskałam władzę w nogach, podniosłam się i chwiejnie przeszłam przez cały skład pociągu. Zaglądałam w twarze mężczyznom w okolicach pięćdziesiątki, rozglądałam się za znajomą sylwetką, ale już go nie zobaczyłam. Wróciłam do domu wytrącona z równowagi. Oczywiście wiedziałam, że to było tylko wrażenie. Pewnie jakiś szczegół w wyglądzie tamtego mężczyzny przypomniał mi o największej miłości mojego życia – może kolor płaszcza albo sposób poruszania się. Nieważne. Żyłam w świecie bez Jana i nic nie mogło tego zmienić.
Wieczorem zadzwoniła moja córka, Marika. Pogawędka z nią zawsze mi pomagała na chandrę. Miałyśmy świetny kontakt, może dlatego, że wychowywałam ją sama i byłyśmy bardziej przyjaciółkami niż matką i córką. Ale tym razem po rozmowie wcale nie poczułam się lepiej. Nie wspomniałam jej o mężczyźnie z pociągu, bo przecież nie było o czym. Zresztą, nie chciałam, żeby się martwiła, że jej matce odbija. Nie mogłam jednak przestać myśleć o Janie.
Nalałam sobie wina i wyjęłam jedyny album ze zdjęciami, na których był Jan. To było najszczęśliwsze lato mojego życia. Skończył się koszmar, jakim było moje króciutkie małżeństwo, córka była bezpieczna, ja powoli odżywałam. Oczywiście jako młoda wdowa nawet nie myślałam o nowym związku. Nie dlatego, że czułam jakąś powinność wobec Tomka, który zginął, prowadząc samochód po alkoholu. Nie...
Tomek był damskim bokserem, który mnie poniżał i maltretował praktycznie od dnia ślubu. Miałam zaledwie dwadzieścia lat. Nie chciałam za niego wychodzić, ale uległam naciskom naszych rodzin. To, że byłam wtedy w zaawansowanej ciąży, a potem miałam przy piersi dziecko, nie przeszkadzało mu bić mnie po twarzy za „pyskowanie”. Stosował też wobec mnie przemoc ekonomiczną. Nie miałam komu się poskarżyć, bo jego rodzice uważali, że to ja go „złapałam na ciążę” i mieli go za ósmy cud świata, a moja prosta, biedna mama, po całym życiu spędzonym z brutalnym alkoholikiem, przekonywała, że „jak bije, to przecież znaczy, że mu zależy”.
Kiedy pół roku po śmierci mojego męża spotkałam Jana i zgodziłam się z nim iść na spacer do parku, nie miałam wyrzutów, że tak szybko się pocieszyłam po stracie. Raczej bałam się tej znajomości. Przerażała mnie myśl, że ten nowy mężczyzna może być podobny do Tomka, który przecież na początku też był czarujący i romantyczny.
– Nie mogę się więcej z tobą spotykać – oznajmiłam po tamtym spacerze.
– Rozumiem... – Na jego twarzy odbił się z trudem skrywany zawód. – Potrzebujesz czasu... Ja zaczekam. Masz mój numer. Zadzwoń, kiedy tylko zechcesz. Wiedział, że niedawno owdowiałam i tak sobie wytłumaczył mój chłód. Nie mógł wiedzieć, że po prostu bałam się mężczyzn. Zwalczyłam jednak ten strach i zadzwoniłam.
Jan nie był w niczym podobny do Tomka. Uwielbiał moją roczną córeczkę, był wesoły, bezpośredni, pogodny, a przy tym odpowiedzialny i troskliwy. Po kilku tygodniach byłam kompletnie zakochana. Nie widziałam powodu, by ukrywać nasz rodzący się właśnie związek. Chodziliśmy z wózkiem, trzymając się za ręce, okazywaliśmy sobie dyskretną czułość. Po prostu kochaliśmy się i było dla nas oczywiste, że spędzimy razem kolejne lata i dekady. Spojrzałam na zdjęcia znad morza. Marika miała piętnaście miesięcy. Na fotografiach Jan niósł ją na barana i tak wchodzili do wody albo holował ją w dmuchanym kółku. Byliśmy wtedy tacy szczęśliwi.
– Boże, jak mi ciebie brakuje, Jasiu... – szepnęłam, dotykając jego twarzy na zdjęciu.
Nasze szczęście skończyło się gwałtownie, kiedy ktoś doniósł moim teściom, że „mam nowego fagasa”. Rozpętało się prawdziwe piekło. Rodzicom Tomka dobrze się powodziło. To był rok dziewięćdziesiąty czwarty, moment sławy i chwały dla wszystkich przedsiębiorczych obywateli, którzy umieli wykorzystać sprzyjającą koniunkturę. Teść założył firmę, teściowa – biegła księgowa – czarowała w finansach, szwagier jeździł po towar do Chin, kuzyn zaklepywał miejsca pod handel na bazarach w całej Polsce.
Rodzina zmarłego męża była bogata. Mieli wielki dom pod Warszawą, jeździli lśniącymi samochodami, jako jedni z pierwszych w Polsce kupili sobie telefony komórkowe, wtedy przypominające czarne cegły z antenkami. Marzyła im się lepsza synowa dla jedynaka niż ktoś taki jak ja, ale w końcu zaakceptowali wybór syna, a przede wszystkim cieszyli się, że będą dziadkami.
W prezencie ślubnym dali nam dom; potem Tomek przy każdej awanturze krzyczał, że mnie z niego wyrzuci na ulicę. Oczywiście teściowa nie omieszkała przy każdej sposobności przypominać mi, że to „ich dom rodzinny”, chociaż kupili go dla nas miesiąc przed ślubem od byłego partyjnego aparatczyka.
Po nagłej śmierci męża oczywiście odziedziczyłam ten dom oraz pieniądze zgromadzone na kilku rachunkach bankowych. Teściom się to cholernie nie podobało, ale nie mogli nic zrobić, byłam matką ich wnuczki. Żyliśmy we względnie dobrych stosunkach, przynajmniej do czasu, kiedy teściowa wpadła do mojego domu, otwierając drzwi własnym kluczem, którego po śmierci Tomka jej nie odebrałam.
– Ty przeklęta dziwko! – wrzeszczała na mnie w mojej własnej kuchni, nie przejmując się tym, że miałam na rękach dziecko. – To my cię przyjęliśmy do rodziny! Ciebie, taką gówniarę znikąd, taką... takie... – zapowietrzyła się – takie nic! Byłaś nikim, ale uszanowaliśmy wybór naszego syna, a ty tak nam się odpłacasz?! Szargasz jego pamięć i plujesz mu na grób?! Ty... ty... Po minucie słuchania wyzwisk odzyskałam zdolność reakcji i też na nią krzyknęłam. Chciałam wiedzieć, o czym ona, do cholery, mówi!
– Cooo?! – Zrobiła się czerwona jak burak. – Ty się jeszcze pytasz, o co mi chodzi?! Szlajasz się publicznie z jakimś... – Tu użyła słów tak wulgarnych, że ponownie mnie zatkało, bo w końcu była starszą panią. – Jak ty śmiesz w ogóle patrzeć mi w oczy?! Mnie, matce, która dopiero co pochowała syna! Syna, który cię kochał, dzięki któremu masz to wszystko! Ty... – rzuciła, po czym obraziła mnie, moją matkę, ojca i miejscowość, z której pochodzę. Pojęłam, że chodzi jej o to, że widuję się z Janem.
Nie uważałam, że mam obowiązek z czegokolwiek się przed nią tłumaczyć. Zażądałam zwrotu klucza do domu i kazałam jej wyjść. Cisnęła we mnie nim, a potem wybiegła. Godzinę później wezwany ślusarz zmienił zamki, bo nie byłam pewna, czy Tomek nie porozdawał kluczy innym członkom swojej szurniętej rodziny. Oczywiście nie zamierzałam zrywać z Janem tylko dlatego, że nasz związek nie podobał się byłym teściom. Nie zabiłam męża. Zabił się sam, kiedy jechał po pijaku, podczas gdy ja siedziałam w domu z gorączkującym dzieckiem. Fakt, kiedy dowiedziałam się o jego śmierci, przeżyłam szok. Ale zaraz potem poczułam ulgę. Sądziłam, że smutek przyjdzie później, ale... nie przyszedł nigdy.
A potem się zakochałam i odkryłam, że istnieje prawdziwa miłość. Nie, absolutnie nie zamierzałam z niej rezygnować i powiedziałam to stanowczo teściowi, który nękał mnie telefonami, oraz teściowej, która stała pod moimi drzwiami i wściekła, że kolejny klucz do mojego domu już nie pasuje, wywrzaskiwała, że zdechnę pod mostem i ona mi to załatwi. Jan wiedział o wszystkim. To on zaproponował, żebym sprzedała dom.
– Wyprowadźmy się stąd – rzucił Jan. – Nie znajdą nas, będziemy mogli normalnie żyć, weźmiemy ślub, adoptuję oficjalnie Marikę. – Dobrze. Tak zrobimy – szepnęłam i utonęłam w jego ramionach. Wystawiłam dom na sprzedaż, o czym natychmiast dowiedzieli się teściowie. Próbowali do tego nie dopuścić, oczerniali mnie w biurze pośrednictwa, grozili, że prędzej podpalą budynek, niż odpuszczą „ich rodzinny dom”. Musiałam zejść mocno z ceny, żeby w ogóle doszło do transakcji, ale udało się.
– To dokąd się przeprowadzamy? – zapytałam Jana.
Szukanie naszego własnego mieszkania w innym mieście było nowym początkiem. Miałam cudowną córeczkę, najlepszego mężczyznę na świecie i jako dodatek całkiem niemałe pieniądze. Co mogło pójść nie tak?
Wtedy nie miałam jeszcze telefonu komórkowego, Jan też nie, byłam więc przyzwyczajona, że nie mam od niego wieści przez cały dzień. Zaczęłam się niepokoić, kiedy nie wrócił do domu na noc. Nie bardzo wiedziałam, gdzie go szukać. Mimo że się kochaliśmy, nie poznałam jeszcze jego rodziny, a z kilkorgiem przyjaciół, których mi przedstawił, nie wymieniłam się numerami. Dzwoniłam więc do szpitali, na policję, usiłowałam czegokolwiek się dowiedzieć.
W końcu informacja znalazła mnie sama. Pojawiła się na progu mojego domu w postaci około trzydziestoletniej kobiety, która powiedziała, że znalazła mój adres w dokumentach swojego męża.
– Męża? – nie zrozumiałam. – Jana S. – podała nazwisko mojego ukochanego. – Rozumiem, że nie wiedziała pani, że był żonaty. Owszem, był. Mamy też dziecko. Nie dała mi nawet przetrawić pierwszej informacji, kiedy dobiła mnie drugą.– Chciałam panią poinformować, że mój mąż, Jan, nie żyje. Miał wypadek na budowie naszego domu... – Na twarzy kobiety pojawił się grymas bólu.
Nie miałam siły z nią dalej rozmawiać. Zatrzasnęłam drzwi i osunęłam się po ścianie na podłogę. Nie mogłam w to wszystko uwierzyć. Jan mnie okłamywał, żył podwójnym życiem. Oczywiście czułam się tym zraniona, ale wtedy oddałabym wszystko, żeby jednak dalej żył. Wybaczyłabym mu, że nie powiedział mi o żonie, pewnie chciałabym wiedzieć, co zamierzał, ale zaakceptowałabym każdą jego decyzję. Byle tylko żył... Nigdy już się z nikim nie związałam
Dzień i noc zastanawiałam się, jak to wszystko by się skończyło, gdyby Jan nie zginął. Czy zostawiłby dla mnie rodzinę? Przypominałam sobie, z jaką miłością na mnie patrzył, jak planował ze mną przyszłość. Czy to możliwe, że udawał? Że chciał tylko romansu, a po jakimś czasie wróciłby do żony? Latami żyłam wyobrażeniami naszego niedoszłego wspólnego życia.
Kiedy przeprowadziłam się z Mariką do innego miasta, mówiłam, że mój mąż zginął, ale zawsze wtedy miałam na myśli Jana. To po nim nosiłam żałobę, to on śnił mi się nocami. Ale nigdy wcześniej nie zobaczyłam go na jawie. Zrozumiałam, że moja niespełniona miłość i wieczna żałoba powoli zmieniają się w obłęd. I w sumie było mi to obojętne.
Przez kolejne tygodnie, jadąc kolejką miejską, czułam niepokój. Mimowolnie lustrowałam wzrokiem każdego mężczyznę w odpowiednim wieku, ale żaden nie był nawet podobny do Jana. Aż nagle znowu go zobaczyłam! Siedział na ławce na mojej stacji. Zobaczyłam go, gdy tylko wysiadłam z pociągu. Na mój widok wstał i...
– Jasiu! – wycharczałam. – Boże drogi... Jasiu... Jak to możliwe... Przecież ty...
– Beata... – Podszedł do mnie. Chociaż minęło dwadzieścia pięć lat, rozpoznałbym Cię wszędzie tę twarz, te oczy, te usta. Nie rozumiałam, co się działo.
– Powiedziała mi, że nie żyjesz – wyszeptałam.
– Kto?! Twoja teściowa? – zapytał skołowany.
– Co? Nie! Twoja żona! A co moja była teściowa miałaby mieć z tym wspólnego? – Teraz ja byłam zdezorientowana. Jan, którego ciepło ciała czułam przez płaszcz, kiedy mnie wziął w ramiona, odsunął mnie gwałtownie.
– Moja żona?! Ale ja nigdy nie byłem żonaty! Chciałem się ożenić z tobą, ale...
Nagle do mnie dotarło, jak łatwo dałam się zmanipulować. Uwierzyłam na słowo obcej kobiecie, która odegrała przede mną kilkuminutową scenkę i nigdy nie sprawdziłam informacji o śmierci Jana. Byłam zbyt oszołomiona i zraniona, by pomyśleć, że to mogło być kłamstwo.
Okazało się, że mój ukochany również dał się oszukać. Opowiedział mi, że sekretarka w jego biurze przekazała mu wiadomość, jak wtedy wierzył – ode mnie. Poinformowała go, że muszę nagle wyjechać i proszę, żeby przyszedł się ze mną zobaczyć na dworcu.
– Pojechałem tam – relacjonował – i cię zobaczyłem. Ale nie samą... Byłaś z mężczyzną, obejmował cię. Stałaś niedaleko, ale nawet mnie nie zauważyłaś, bo... bo się z nim całowałaś... Obok stał wózek Mariki. Przecież go znałem, nie raz go prowadziłem. To byłaś ty i...
– Ja?! – aż krzyknęłam. – Nie zostawiłam ci żadnej wiadomości ani nie byłam na żadnym dworcu z żadnym mężczyzną! To musiała być inna kobieta z identycznym wózkiem!
– Tyle że potem dostałem od ciebie długi list... – szepnął. – Pisałaś, że chciałaś mi wszystko wyjaśnić na tym dworcu, ale zjawił się twój mąż. Cieszyłaś się, że jednak nie przyszedłem. Przyznałaś się, że nie byłaś wdową. Wyjaśniłaś, że twój mąż żył, tylko był za granicą i czułaś się bardzo samotna. Napisałaś też, że jeśli ci nie wierzę, mogę zadzwonić do jego rodziców, ale żebym nie ważył się nękać ciebie i twojej rodziny, bo byłem tylko przygodą...
– Zadzwoniłeś do nich? – zapytałam bez tchu.
– Tak – przyznał.
– Powiedzieli, że to prawda. Że Tomasz, ich syn, żyje i świetnie się ma, tylko był za granicą. Wtedy oszalałem z bólu i wściekłości. Wyjechałem do Berlina, potem do Brukseli. Latami się zadręczałem. Nie mogłem sobie darować, że dałem się tak nabrać. Potem coś mi tu przestało pasować i zacząłem cię szukać, ale nie mogłem trafić na twój ślad. – Zmieniłam nazwisko, żeby byli teściowie mnie nie znaleźli. Nie chciałam dać się znaleźć... – wyjaśniłam cicho.
– Wiesz, że oni już nie żyją? Minęło dwadzieścia pięć lat... Boże, jak mogli to wszystko ukartować... Tylko dlatego, że nie potrafili znieść myśli, że ktoś mnie pokochał...
Okazało się, że Jan szukał mnie bardzo intensywnie. W końcu dowiedział się od kogoś, gdzie mieszkam. Ale znał tylko nazwę miejscowości. Poza tym nie był pewien, czy ta informacja jest prawdziwa. Codziennie jeździł więc do mojego miasteczka pociągiem, potem chodził ulicami i modlił się, by na mnie wpaść. Wtedy, za pierwszym razem w pociągu, miałam opuszczoną głowę, więc mnie nie poznał. Zresztą nie wierzył w powodzenie tych poszukiwań, robił to po prostu dlatego, że – jak powiedział – nic innego już mu nie pozostało. Od tamtego dnia jesteśmy nierozłączni. Jest tak, jakbyśmy przez te wszystkie lata byli razem. Kochamy się chyba jeszcze bardziej niż wtedy, rozumiemy bez słów, jakbyśmy byli jedną duszą w dwóch ciałach. Już zarezerwowaliśmy termin ślubu, Jan spotkał się z Mariką, kupujemy nowe mieszkanie. Kiedy ktoś pyta, ile czasu się znamy, zawsze odpowiadamy zgodnie: – Dwadzieścia pięć lat.