"Nie rozumiałam, dlaczego mąż zostawił mnie i dziecko. Stare powiedzenie mówi, że jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze albo o... seks. Mojemu mężowi chodziło o to drugie. Zrobił to z koleżanką z firmy. Ponoć się w sobie zakochali. Nawet nie chciał, żebym mu wybaczyła, bo ona była z nim w ciąży..." Ilona, 34 lata
– Ale jak to?! Więc nie wrócisz?… – Nie mogłam zrozumieć, co mówi Patryk. Niby wiedziałam, co oznaczają słowa „pozew”, „rozprawa” i „podział majątku”, ale jakoś nie potrafiłam pojąć, że one nas dotyczą.
Jeszcze przez kilka dni po tamtej rozmowie miałam nadzieję, że mąż zadzwoni do mnie i powie, że odwołuje wszystko, że przemyślał sprawę. Jasne, mamy problemy, ale żeby od razu się rozwodzić?! Przecież mieliśmy dziecko, niedawno kupiliśmy mieszkanie, wybieraliśmy razem meble do salonu… Rozwód nie miał sensu, więc po co o tym wspomniał?
Stare powiedzenie mówi, że jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o seks albo o pieniądze. Patrykowi chodziło o seks. Z koleżanką z firmy. Ponoć się w sobie zakochali, a ona rzuciła dla niego narzeczonego miesiąc przed ślubem. Najwidoczniej nie chciał czuć się gorszy, więc postanowił się dla niej rozwieść. Ze mną…
Do pierwszej rozprawy miałam jeszcze nadzieję. Słyszałam, że sądy rodzinne usiłują przeciwdziałać rozwodom, zalecają terapię małżeńską i namawiają do pogodzenia się. Moja pani sędzia nie sugerowała niczego takiego, a w każdym razie nie po tym, jak Patryk oznajmił, że jego nowa partnerka jest w ciąży i rozwód jest mu potrzebny, aby mógł założyć nową rodzinę.
Następnego dnia po ogłoszeniu rozwodu odwiedziła mnie mama.
– Kochanie, wiem, że ci ciężko, ale musisz wziąć się w garść – radziła. – Zobacz, w sobotę jest premiera nowego filmu. Może się wybierzemy? Tata zostanie z Zuzią.
Mama usiłowała mnie pocieszyć i sprawić, bym zapomniała o tym, co zrobił Patryk.
– Nie możesz teraz zamknąć się w domu! Musisz wychodzić do ludzi! Nie daj mu satysfakcji, że cię zranił.
Było mi wszystko jedno, ale posłuchałam jej. Poszłam do kina, najadłam się popcornu i usiłowałam dobrze się bawić. Niestety wciąż czułam się tak, jakby zeszło ze mnie powietrze.
– Hej, kochana! Nie możesz się wpędzać w depresję! – Po weekendzie odwiedziły mnie przyjaciółki. – Tego kwiatu jest pół światu, a ten dupek na ciebie nie zasługiwał! Słuchaj, mamy dla ciebie kogoś na randkę w ciemno!
Tu Flora i Marta zaczęły mi na wyścigi opowiadać o jakimś przystojnym i inteligentnym facecie, który też był po rozwodzie i chciał poznać kogoś nowego.
– Ale ja nie chcę – odpowiedziałam płaczliwie. – Z nikim nie zamierzam się wiązać…
– Przestań tak mówić! – zaprotestowała Marta. – Jesteś świetną laską i nie możesz stracić poczucia własnej wartości tylko dlatego, że jeden kretyn cię nie docenił! Pójdziesz na tę randkę, choćbym cię miała tam doprowadzić siłą!
Poddałam się. Ubrałam się ładnie, umalowałam i poszłam do wskazanej kawiarni. Mateusz był miły i rzeczywiście całkiem przystojny, ale nie wzbudził mojego zainteresowania. Spotkałam się z nim tylko po to, żeby przyjaciółki dały mi spokój. Podczas randki marzyłam, by jak najszybciej wrócić do domu i zagrzebać się w łóżku. Sama.
Kiedy powiedziałam im, że między mną a Mateuszem nie zaiskrzyło, pokiwały z żalem głowami i natychmiast zaczęły się naradzać, z kim by mnie tu jeszcze umówić.
– Słuchajcie, ale ja nie chcę… Może kiedyś, ale jeszcze nie jestem…
– To jest jak z upadkiem z konia! – przerwała mi Flora. – Jak od razu na niego nie wsiądziesz, to potem już nie masz szans. Do końca życia będziesz się bała jeździć. Rozumiesz, co mam na myśli?
Rozumiałam, ale mało mnie to interesowało. Marzyłam, żeby zostawiły mnie w spokoju.
To, co przynosiło mi ulgę i trochę spokoju, to leżenie w łóżku, czytanie gazet z opowieściami z życia czytelników i przekonywanie się, że nie ja jedna mam tak źle. Albo że jest jeszcze nadzieja, bo wiele z tych życiowych historii kończyło się dobrze. Ale nie chciałam w imię tej nadziei ani umawiać się na randki z obcymi mężczyznami, ani zakładać profilu na aplikacji randkowej, bo i na to wpadły już moje przyjaciółki. W sumie to nie wiem, czego chciałam.
– A ty masz jakieś hobby? – zapytała mnie przyjaciółka. – Wiesz, jak ja się rozwodziłam, to uratowały mnie zajęcia z ceramiki. Chcesz ze mną iść? A może wolisz się zapisać na decoupage?
Nie wolałam ani tego, ani tego. Byłam zmęczona tym, że wszyscy oczekują, iż „się nie poddam”. A ja właśnie chciałam się poddać! Chciałam całymi dniami leżeć zawinięta w koc i płakać, jak to robiłam jako dziecko.
Czy rozumie, że tata nie pojechał na wakacje, tylko się wyprowadził? Czy dotarło do niej, że będzie mieć siostrę, ale to nie mama ją urodzi? Czy te sobotnie spotkania to dla niej wystarczający kontakt z drugim rodzicem?
– Musisz koniecznie poświęcać Zuzi więcej czasu – orzekli moi rodzice. – I nie możesz przy niej wyglądać na smutną. Chodźmy wszyscy razem do cyrku! No, uśmiechnij się, kochanie! Przecież rozwód to nie koniec świata! Musisz odzyskać radość życia, choćby dla Zuzi.
To była bzdura, że musiałam się sztucznie uśmiechać, by Zuzia nie odczuwała traumy. Mogłam zostać w domu i pobyć sam na sam ze swoim żalem. Jednak moi bliscy uważali, że nie wolno mi tego zrobić. Miałam się spotykać z mężczyznami, rozwijać nowe pasje, chodzić do kina i tryskać radością. Każde inne zachowanie było równoznaczne z „poddaniem się”, co wszyscy wypowiadali tak, jakby to było brzydkie słowo. I każdy dbał o to, żebym nie mogła się poddać.
Kilka dni później oświadczyła, że zapisała mnie do terapeutki.
Najpierw się zirytowałam, a potem pomyślałam, że z dwojga złego wolę iść na terapię niż na kolejny film czy koncert. W gabinecie terapeuty przynajmniej nikt nie będzie ode mnie wymagał, żebym „wzięła się w garść”.
Psycholożka była niewiele starsza ode mnie i od razu ją polubiłam. Zapytała, jak się czuję w związku z rozwodem. Chciałam odpowiedzieć, że wszystko jest w porządku, dalej prowadzę aktywne życie, spotykam się z ludźmi i nawet mam nowe pasje.
– Tak naprawdę to ciągle chce mi się płakać, ale wiem, że nie mogę sobie na to pozwolić – wyznałam łamiącym się głosem.
– Dlaczego? – Patrzyła na mnie uważnie. – Co jest złego w pozwoleniu sobie na płacz?
– Bo wszyscy starają się mnie podnieść na duchu… – zaczęłam. – Wspierają mnie, pomagają poradzić sobie z tą sytuacją…
– Pomagają pani czy sobie? – Niczego nie stwierdzała, zadawała tylko pytania. – Może to oni potrzebują, aby pani była silna i udawała, że nic się nie stało? Może boją się, że nie będą potrafili poradzić sobie z pani łzami, poczuciem krzywdy i żalem?
Wyszłam od niej skołowana. Zrozumiałam, że przez starania moich bliskich nie mogłam przeżyć żałoby po swoim zakończonym małżeństwie. A miałam do tego prawo.
Kiedy wróciłam do domu, był pusty. Zuzia nocowała u dziadków. Usiadłam na kanapie i po raz pierwszy od wielu tygodni pozwoliłam sobie na głośny płacz. Szlochałam, myśląc o tym, jak bardzo zranił mnie Patryk. Potem przyszedł gniew i chodziłam po pokoju, wymyślając eksmężowi na głos od najgorszych, urządziłam nawet wyimaginowaną awanturę jego narzeczonej, wyobrażając sobie, że siedzi przede mną i w pokorze słucha, jak wyzywam ją, bo ukradła mi męża. Nie powstrzymywałam łez ani gorzkich słów. Kiedy wyrzuciłam z siebie całą złość, poczułam ulgę. Umyłam twarz, napiłam się herbaty i zakopałam się pod kocem z pilotem w ręce. Obejrzałam kilka odcinków nowego serialu, płacząc nad losem bohaterek oraz trochę nad swoim własnym, a potem zasnęłam.
Rano zadzwoniła mama, jak zawsze próbująca mnie zmotywować do radosnego rozpoczęcia dnia.
– No, kochana, wstawaj! Dzisiaj taki śliczny dzień! Idziemy do parku, przyjdź do nas na huśtawki! Pójdziemy na lody, złapiesz trochę słońca i zaraz…
– Nie, mamuś – przerwałam jej łagodnie. – Nie chcę iść do parku ani na lody. Przeżyłam bolesny rozwód, a nie upadek z roweru. Mam prawo być smutna i mocno to przeżywać. Proszę, dajcie mi trochę czasu…
Tak jak mówiła terapeutka, mama i przyjaciółki poczuły się nieswojo, kiedy przestałam udawać, że wszystko jest w porządku. Widziałam, że moje cierpienie dotyka je także, ale taka jest cena za bliskość. Na terapię poszłam jeszcze trzy razy. W gabinecie płakałam i opowiadałam o swojej krzywdzie. W domu w kółko oglądałam telewizję, pozwalając sobie na płacz i smutek. Rodzice stanęli na wysokości zadania i zajmowali się Zuzią. Nie zauważyłam, żeby ten czas, kiedy rozpaczałam po zakończonym małżeństwie, okazał się dla niej jakiś dramatyczny. Bardzo szybko uznała, że cotygodniowe wizyty u taty to nowa norma, była zainteresowana nową siostrzyczką, na którą wszyscy czekali, chciała być „dużą siostrą”. Wbrew pozorom eksmąż dobrze przygotował ją do zmian, wyjaśnił wiele rzeczy, których ja nie potrafiłam. Oczywiście to bolało, gdy mała wracała po spotkaniach z tatą i trajkotała o dzidzi, którą ma w brzuszku ciocia Karina. Bywało, że kiedy mi tak radośnie opowiadała o wspólnym gotowaniu, pieczeniu i zabawach z ciocią, którą najwyraźniej bardzo polubiła, robiło mi się bardzo smutno i musiałam ukrywać łzy. Ale już nie czułam się winna z tego powodu. Wiedziałam, że nie histeryzuję, tylko dostaję bardzo istotny powód do płaczu. I już umiałam sobie na niego pozwolić.
– To tylko etap – pocieszyła mnie terapeutka. – Etap procesu zdrowienia, dokładnie tak samo jak po złamaniu nogi czy operacji wyrostka. Boli, ale się goi. Nie można tego pominąć.
Miała rację. Kiedy wreszcie wszyscy przestali na mnie naciskać, żebym wzięła się w garść, poczułam, że mogę oddychać pełną piersią. Dzisiaj mija rok od mojego rozwodu. Ostatnio spotkałam Patryka z nową żoną i córeczką. Zdziwiłam się, jak mało mnie to obeszło. Po powrocie do domu uznałam, że chyba już się z niego wyleczyłam. Jestem gotowa zacząć życie od nowa. I cieszę się, że mogę liczyć na moje przyjaciółki, rodziców i znajomych.