Mąż nigdy mnie nie uderzył, ale za to ranił słowami i karał milczeniem... Uderzał we mnie coraz bardziej zjadliwymi komentarzami i docinkami na temat mojego wyglądu, mojego wieku, tego jak wychowuję dzieci, jak gotuję. Zasadniczo wszystko stanowiło pretekst do drwin, kpin, ironii. – Moja śliczna żonka z pustą główką – mówił z uśmiechem, od którego przechodziły mnie ciarki. Ostatnio do swojego repertuaru włączył walenie pięścią w stół... Agnieszka, 45 lat
Robert uderzył pięścią w stół. Zaskoczona i wystraszona drgnęłam, urywając w pół słowa.
– Doprawdy, moja droga, czy ty musisz mi całą historię świata streszczać? Zapytałem tylko, co w tym waszym urzędzie słychać.
Milczałam dłuższą chwilę.
– Jasne, teraz się obraź. W twoim wieku takie dziecinne zachowanie jest po prostu żałosne. Czy ty naprawdę nie rozumiesz, czym jest złoty środek? Nie umiesz znaleźć kompromisu między chorym gadulstwem a tym śmiesznym milczeniem?
Mówił, mówił, mówił, znacznie dłużej niż ja, ale nauczyłam się wyłączyć. Widziałam poruszające się usta, słyszałam szum słów, które spływały po mnie jak woda, nie raniąc, nie podkopując wiary w siebie, póki…
Kolejne uderzenie pięścią w stół wyrwało mnie z bezpiecznego kokonu.
– Czy ty mnie ignorujesz?! – wycedził.
Westchnęłam.
– Nie, nie ignoruję cię, gdzież bym śmiała.
Wiedziałam, że stąpam po kruchym lodzie, ale nie mogłam się powstrzymać. Córka była u dziadków, syn u kolegi, więc nie będą świadkami, jak tata poniża mamę, co stanowiło jego ulubione hobby. Bez wulgaryzmów, bez przemocy, przynajmniej fizycznej, co nie znaczy, że nie bolało. Chroniłam się w kapsule obojętności, ale rozbijał ją coraz bardziej zjadliwymi komentarzami i docinkami na temat mojej pracy, mojego wieku, tego, jak wychowuję dzieci, jak gotuję. Zasadniczo wszystko stanowiło pretekst do drwin, kpin, ironii. Nawet jeśli Robert coś we mnie chwalił, to w taki sposób, że już wolałam docinki. Ostatnio do repertuaru włączył uderzenia pięścią w stół. Może tak wyładowywał gniew zrodzony z frustracji? Starałam się go zrozumieć. Był moim mężem, ojcem moich dzieci. Powinnam się starać, cierpliwie znosić…
– Nie powinnaś tego znosić – przekonywała Marzena. – Bardziej starać już się nie da.
Buntowała mnie od kiedy jej wyznałam, że nasze z pozoru sielankowe życie rodzinne wcale takie nie jest.
– Powinnaś wyzbyć się złudzeń i sentymentów. Że jest zestresowany pracą? To nie powód, by odreagowywał stres na tobie.
– Chyba lepiej na mnie niż na dzieciach.
Marzena pokręciła głową.
– Wciąż go bronisz, wciąż się oszukujesz. Jesteś inteligentna, bystra, masz własną firmę, gdyby nie ty, sieć w urzędzie już dawno by padła. Jakoś radzisz sobie w tych ciężkich warunkach, on nie może? Naprawdę nie widzisz, że to, co robi, podpada pod znęcanie się? To przemoc! Zawsze taki był?
Lojalność kazała mi zaprzeczać. Nigdy nie uderzył mnie ani żadnego z dzieci. Mnie też nie pozwalał i byłam mu za to wdzięczna. Naprawdę.
– Żadnych klapsów w moim domu. Przemoc jest wyrazem bezsilności. A już mężczyzna bijący kobietę czy dziecko to śmieć – powtarzał.
A jak nazwać mężczyznę, który uderza słowami? Albo karze ciszą? Robert był w tym mistrzem. Zanim się nie uodporniłam, nie nauczyłam chronić, chowając wewnątrz siebie, w miękkiej wacie, potrafił jednym komentarzem sprawić, że czułam się kompletnie rozbita. Taka… mała i nieważna. Niepotrafiąca nic zrobić dobrze.
Pierwszy raz „zaatakował” podczas podróży poślubnej. Polecieliśmy na Seszele. Na miejscu okazało się, że nie zarezerwowano nam domku przy plaży, tak jak prosiłam. Pomyłka systemu – umieszczono tam inną parę, a my musieliśmy nocować w mniejszym i bardziej oddalonym od wody apartamencie. Przez pół wyjazdu Robert się do mnie nie odzywał i nie pozwalał dotknąć. To ja zajmowałam się organizacją podróży oraz zakwaterowaniem, więc to była moja wina. Nieważne, że manager ośrodka przepraszał nas za błąd pracownika.
Chyba już wtedy zrobiłam pierwszy krok w złym kierunku. Zamiast wybuchnąć, odpowiedzieć obroną przez atak – w końcu to była nasza podróż poślubna! – uznałam, że istotnie się nie popisałam. Gdybym dopilnowała sprawy, nie zmarnowalibyśmy połowy pobytu na fochy, a ja nie musiałabym do dziś za to przepraszać, bo do teraz mi to wypomina. Powinnam się wtedy bardziej postarać, może teraz inaczej by to wyglądało.
– Otrzeźwiej, dziewczyno – Marzena torpedowała moje wątpliwości. – Już jesteś chodzącym ideałem. Jeszcze trochę, a zostaniesz świętą. Masz firmę, zatrudniasz kilka osób, dla których jest szefową, matką i wyrocznią. Zajmujesz się dziećmi, dom jest na twojej głowie, a jeszcze znajdujesz czas na fitness.
– Ale nie czytałam ostatnio żadnej książki. Robert mówił…
– Zamiast znajdować ci kolejne zajęcia, niech cię, hrabia jeden, w paru wyręczy. Kiedy ostatnio miałaś kilka minut tylko dla siebie? Nawet teraz, ja piję kawę, a ty z kimś korespondujesz.
Skarcona, odsunęłam notebooka.
– Przepraszam. Mam zaległości…
– Widzisz, co on z tobą robi? Od razu wchodzisz w tryb usprawiedliwiania się. Nie przeszkadza mi, że nie poświęcasz mi stu procent swojej uwagi. Ale to, że nie możesz raz na miesiąc wygospodarować dwóch godzin tylko dla siebie, już tak.
Potrzebowałam tych spotkań z Marzeną. To był mój zawór bezpieczeństwa. Mówiła zupełnie coś innego niż Robert. Coś, co niby sama dobrze wiedziałam. Niestety, moja samocena spadała, ledwo przekraczałam próg domu. Powinien być moim azylem, ale gdy patrzyłam na niego oczami Roberta, widziałam tylko rysy na parkiecie, zaciek przy oknie, kurz na lampie, rozrzucone buty… Skazy, za które zostanę przykro podsumowana. Marzena nazywała to przemocą. Ale ona była inna niż ja. Sto dwadzieścia lat temu ona byłaby sufrażystką, a ja siłaczką.
Poza tym mężczyźni są inni, mniej odporni, jak zgodnie twierdziły moja mama i babcia. Zwłaszcza ci współcześni. Obydwoje mieliśmy wymagającą pracę, ale ja potrafiłam znieść działanie pod presją czasu i nerwowe sytuacje. Robert, jako przedstawiciel handlowy w międzynarodowej spółce, codziennie kontaktował się z różnymi klientami; czasem interesy z nimi to była czysta przyjemność, innym razem jego wielotygodniowe starania spełzały na niczym. Nigdy nie wyśmiewałam jego porażek, nigdy nie nazwałabym go nieudacznikiem, choć on nie miał takich oporów, gdy ja straciłam klienta.
A te jego komplementy? Gdy zapraszaliśmy znajomych, często anonsował mnie jako największą dekorację „jego” domu. Domu, który kupiliśmy za wspólne pieniądze i o który ja się głównie troszczyłam. Skończyłam studia, potem studia podyplomowe, odbyłam kilka różnych kursów, w tym księgowości, w międzyczasie urodziłam i wychowałam dwójkę dzieci, a on uważał mnie za dekorację. I wytykał mi tych kilka kilogramów więcej, niż miałam, gdy się pobieraliśmy.
– Czasem tak mi przykro… Nie rozumiem, czemu to robi.
– Wyżywa się na tobie, bo jest zazdrosny.
– Z nikim nie flirtuję…
– Nie o takiej zazdrości mówię. To raczej zawiść. Jesteś kobietą sukcesu, masz stabilną sytuację, bywają miesiące, że zarabiasz więcej od niego. Pomniejsza twoją wartość, by podnieść własną. Wmawia ci, że do niczego się nie nadajesz, że bez niego zginiesz, żebyś przypadkiem nie odeszła. Dobrze ci radzę, rozwiedź się, zanim w to uwierzysz – przestrzegała Marzena.
Trzynaście lat małżeństwa. Dwójka dzieci. Kredyt. Co powie rodzina, znajomi? Czego mi niby brakuje w małżeństwie? Mam piękny dom, męża, który nie bije, nie pije, zarabia, mam mądre, zdrowe dzieci, satysfakcjonującą pracę.
Robert… Czy ja go jeszcze w ogóle kocham? A może Marzena ma rację i zaczynam wierzyć, że bez niego zginę?
Ostatnie wakacje… Zarezerwowałam Wyspy Kanaryjskie, a miały być Malediwy, wyleciało mi z głowy. O tak wielu rzeczach muszę pamiętać.
I zamówiłam za mało przekąsek na ostatnie przyjęcie. Nadprogramowo wpadło jeszcze kilku znajomych Roberta, co mogłam przecież przewidzieć i zamówić więcej. Miał też pretensje, że padało, a on nie zmienił rezerwacji na korcie i tylko siedział w samochodzie. Niewiele mu było trzeba…
Zła pogoda, kłótnia z bratem, brak ulubionego sera w sklepie, cokolwiek, co wywoływało jego rozdrażnienie ostatecznie okazywało się moją winą, moim zaniedbaniem.
– Moja śliczna żonka z pustą główką – mówił z uśmiechem, od którego przechodziły mnie ciarki. – Z niej bierzesz te bzdurne usprawiedliwienia?
Czy robiłam sobie krzywdę, pozwalając mu na to? Czy karmiłam własnego wroga, który systematycznie mnie niszczył?
– Oczywiście! Jest, bidulek, zestresowany, nie pozwalają mu rozwinąć skrzydeł? Ojej, jak mi przykro. Jakoś musi odreagować, nie robi tego z czystej złośliwości? Przestań się łudzić i zostaw go! – grzmiała moja przyjaciółka. – Poradzisz sobie bez niego śpiewająco. Dobrze zarabiasz, za połowę domu kupisz mieszkanie dla siebie i dzieci. Może będziesz żyć mniej luksusowo, ale komfort psychiczny jest ważniejszy! – Marzena przekonywała mnie coraz usilniej. – To socjopata, jakiś wampir energetyczny. Karmi się twoim poczuciem winy, smutkiem, lękiem. Ohydny stwór!
Tak, chyba poradziłbym sobie bez niego. Opinią innych też bym się nie przejmowała. Ale co z dziećmi? Jeżeli zacznie je przeciwko mnie nastawić? Jeśli całą trójką oskarżą mnie o rozbicie rodziny? Jeśli mi je zabierze? Jeśli zostaną z Robertem – bo złotousty też potrafił być i – przekona sędziego, że jest lepszym rodzicem? Odpowiedzialniejszym, uważniejszym, rozsądniejszym? Jeśli zrobi ze mnie pracoholiczkę i karierowiczkę?
Marzena kręciła głową.
– Pewne jest jedno: on cię niszczy. A dzieciaki mają swój rozum. Moim zdaniem zyskasz ich szacunek, gdy postanowisz odjeść. Albo do reszty go stracisz, jeśli dalej będziesz pozwalała sobą pomiatać.
Tego chyba najbardziej się bałam.
Ostatnio syn, przedstawiając mnie koledze, powiedział:
– A to moja mama, taka nasza mała ciapa.
Niby czuła kpina, odnosząca się do tego, że gdy ucinałam plaster, by opatrzeć rankę córki, samą siebie skaleczyłam nożyczkami w palec.
Ile będę musiała czekać, nim pojawią się określenia typu: „mama z małym rozumkiem”, „głupiutka mamuśka”, „mama, nie znasz się, to się nie odzywaj”?
Nie chcę tego doświadczyć. Ale rozwód? To jednak bardzo poważna decyzja…