Tomasz Kot: "W życiu doświadczyłem tylko dwóch cudów, to dwoje moich dzieci..."
Tomasz Kot kiedyż chciał ostać zakonnikiem za sprawą przyszywanego wujka, który dziś jest błogosławionym męczennikiem
Fot. AKPA

Tomasz Kot: "W życiu doświadczyłem tylko dwóch cudów, to dwoje moich dzieci..."

Tomasz Kot to jeden z najbardziej rozpoznawalnych aktorów, który niezmiennie ceni wartości rodzinne. Jego życiową inspiracją był przyszywany wujek, misjonarz, dziś błogosławiony, który zaszczepił w nim ideały odwagi i oddania służbie. Przez pewien czas Kot planował nawet zostać duchownym, uczęszczając do seminarium. Mimo że ostatecznie wybrał drogę artystyczną, duchowe korzenie i rodzinne wartości do dziś stanowią fundament jego życia.

Tomasz Kot jest rozchwytywanym aktorem, ale ma dystans do zawodowych sukcesów: – Choćbym nie wiem jaki film robił, w domu on jest tylko robotą. To mnie chroni – zapewnia Tomasz Kot (41). Bardzo kocha żonę i dwoje dzieci. Jest też mocno zżyty z trojgiem rodzeństwa: bratem Pawłem i siostrami: Katarzyną i Małgorzatą. – Tworzymy zgrany team – mówi. – Raz do roku spotykamy się w czwórkę, bez rodziców. W ostatnich latach dołączają do nas dzieci. Na ziemi jest siedem miliardów ludzi, a wśród nich tylko kilka osób, tych najbliższych – podkreśla artysta.

Tomasz Kot pochodzi z religijnej i patriotycznej rodziny

Dorastał w Legnicy. Miał szczęśliwe dzieciństwo. Poczucie bezpieczeństwa dawali mu nie tylko rodzice, ale też babcia. Odwiedzała ich codziennie. – Cudowny człowiek – mówi o niej wnuk. Nie miała łatwego życia, jako trzynastolatka została wywieziona na roboty do Niemiec. Mimo to emanowała ciepłem i autentyczną radością. – Byłem z nią silnie związany – wyznaje.

Mały Tomek miał problemy z kręgosłupem i przez to omijały go lekcje wychowania fizycznego. – W podstawówce to zawsze powoduje kompleksy – przyznaje aktor, który zamiast biegać z kolegami za piłką, musiał chodzić na gimnastykę korekcyjną. Jak na ironię, jego ojciec pracował jako nauczyciel wf-u w liceum. − Mój brat był silny, uprawiał sport, więc tata wspierał go w rozwoju sportowym, a mnie dobierał zadania odpowiednie do problemów z kręgosłupem. Bardzo o mnie dbał – wspomina.

Mama godziła prowadzenie domu z pracą w biurze. Tomek nie sprawiał kłopotów. Lubił rysować, miał do tego talent, za swoje prace zdobywał nawet nagrody. Był nieśmiałym i spokojnym dzieckiem. Raz przeżył mrożącą krew w żyłach przygodę. W jego rodzinnym mieście stacjonowały wojska radzieckie. – Ruscy byli zamknięci w tak zwanych kwadratach, czyli wyłączonych częściach miasta, gdzie Polacy nie mieli wstępu. U nas w sklepach nie było nic, a tam wszystko, jak na tamte czasy oczywiście – tłumaczy. Pokusa, by zrobić tam zakupy, była więc silna. Ponieważ dorosłym groziło za to nawet oskarżenie o szpiegostwo, wysyłano do zamkniętej strefy najmłodszych. – Raz mnie złapali. Zabrali wszystkie pieniądze, a jeden z nich chwycił mnie za szyję i tak ze mną łaził z godzinę, trzymając moją głowę pod pachą. Strasznie się bałem – wyznał Tomasz. Wypuścili go w środku nocy. Biegł do domu z głośnym płaczem. – To straszne przeżycie dla dziecka – wspomina.

Rodzice wspierali Solidarność, a gdy wybuchł stan wojenny, jego tata działał w podziemiu. Na fasadzie ich domu namalował kotwicę z literą P – symbol Polski Walczącej, stał się lokalnym bohaterem. Syn był z niego dumny. Podobnie jak z tego, że jego ubrania pomogły jednemu z sowieckich żołnierzy zdezerterować. Potrzebował do tego cywilnych ciuchów, a że był tego samego wzrostu, co Tomek, tata podarował mu jego sweter i spodnie. Zdobywanie ubrań dla synów spędzało sen z powiek pani Kot. Byli wyżsi od rówieśników. Tomek osiągnął 196 cm, a jego młodszy brat Paweł ma kilka centymetrów więcej! W dzieciństwie chłopcy tłukli się, ile wlezie, ale zawsze stali za sobą murem.

Tomasz Kot trafił do seminarium za sprawą przyszywanego wujka

Państwo Kotowie ufali Bogu. Prosili go o opiekę nad ich rodziną i dziećmi. W domu często gościł bliski przyjaciel ojca, franciszkanin Zbigniew Strzałkowski, który jeździł na misje. Tomek nazywał go wujkiem i z wypiekami na twarzy słuchał opowieści. Chciał pójść w jego ślady. Wówczas był blisko Kościoła, jako lektor czytał Biblię podczas nabożeństw. Przeżył szok, gdy dowiedział się, że brat Strzałkowski został zastrzelony przez terrorystów w Peru. To jeszcze wzmocniło pragnienie 14-letniego wówczas chłopaka, by podążyć tą drogą. Kiedy przyszedł czas wyboru szkoły średniej, zdecydował się na liceum przy seminarium duchownym ojców franciszkanów, gdzie wykładali przyjaciele ojca. Zamieszkał w internacie przyklasztornym. Spędził tam tylko pół roku, gdyż wkrótce zajęła go inna pasja – aktorstwo. Miłością do tego zawodu zaraził go polonista.

Tomasz Kot: dzieci są dla niego cudem

Tomek połknął bakcyla. Dyrektor miejscowego teatru zaproponował mu miejsce w zespole, był w siódmym niebie. Nauka zeszła na drugi plan. Na scenie czuł się jak ryba w wodzie – pozbył się nieśmiałości i uwierzył w siebie. Ale częste nieobecności na zajęciach spowodowały, że oblał maturę, zdał ją dopiero za drugim podejściem. Za to do Krakowskiej Akademii Teatralnej dostał się bez problemu. Okazał się jednym z najlepszych studentów na roku.

Żonę Agnieszkę poznał na Plantach w Krakowie. Mijając obcą dziewczynę, która wpadła mu w oko, spytał: „Wyjdziesz za mnie?”. Nie speszyła się, tylko odpowiedziała: „Tak, ale nie dziś”. To zapoczątkowało ich wspólną drogę przez życie. Pobrali się, potem na świat przyszły dzieci – córka Blanka, która ma już 17 lat, i trzy lata później syn Leon. Nie chodzą do szkoły, uczą się w domu, potem zdają egzaminy. Są oczkiem w głowie taty. Poświęca im wolne chwile i stara się dać tyle ciepła, ile sam otrzymał. − W życiu doświadczyłem dwóch cudów, są nimi narodziny moich dzieci − przyznał w jednym z wywiadów. 

Czytaj więcej