"Kiedy usłyszałam, że teściowa ma z nami zamieszkać, aż ciarki mnie przeszły. Wiedziałam jak będzie i nie pomyliłam się. Już pierwszego dnia pojawiły się kłótnie. Cały czas czułam się tak, jakby wytykała mi, że jestem złą gospodynią, złą synową i chyba też złym człowiekiem. Czepiała się, ale w jednej kwestii miała rację…!" Hanna, 33 lata
Cóż, przez lata starałam się znaleźć z nią wspólny język i czasem się to udawało, jednak większość naszych rozmów była mało serdeczna i taka trochę z obowiązku. Ona nie wchodziła mi w drogę, a ja jej i jakoś udawało nam się przetrwać, siedząc na przykład obok siebie na rodzinnych uroczystościach. Aż do niedawna.
W ciepły, lipcowy poniedziałek zadzwonił z pracy Waldek, mój mąż. Po jego zdenerwowanym głosie od razu poznałam, że stało się coś złego.
– Moja mama miała wypadek.
– O rany, i co?!
– Potrącił ją samochód, gdy jechała na rowerze – mówił przejęty, a ja już miałam w głowie najgorsze. – Na szczęście upadła na chodnik, ale ma złamaną nogę w kostce.
– O cholera – wyrwało mi się. – Jest w szpitalu?
– Tak, zadzwoniła do mnie i właśnie na nią czekam. Zakładają jej gips.
– Tylko noga czy coś jeszcze? – dopytywałam. – Co mówiła?
– Ogólnie jest obolała i zła, ale wiesz, jak to mama. Udaje silną.
O tak, moja teściowa umiała udawać twardą. Nawet myślę, że częściej naprawdę była twarda, niż udawała.
– Haniu, nie będziesz zła, jeśli ją do nas przywiozę? – zapytał nagle. – Z tym gipsem nie da rady wchodzić codziennie na czwarte piętro.
– Oczywiście, że nie. Przywieź mamę – powiedziałam, chociaż przeszły mnie ciarki. – Niech się u nas podkuruje. Lekarz mówił, jak długo będzie miała gips?
– Miesiąc.
Trochę wtedy zbladłam, ale co miałam robić? My mieszkaliśmy pod miastem, w parterowym domku jednorodzinnym, a ona w bloku bez windy. Z gipsem na pewno nie dałaby sobie rady sama, bez szans. Dogadałam z Waldkiem szczegóły, a kiedy się rozłączył, poszłam przygotować dla niej pokój. Wypucowałam wszystko na wysoki połysk i zabrałam z przejścia zbędne graty, żeby mogła się przemieszczać o kulach. W duchu ucieszyłam się, że byliśmy już z mężem po urlopie, więc nasze plany wakacyjne nie legły właśnie w gruzach.
Kilka godzin później Waldek przywiózł teściową i naprawdę zrobiło mi się jej szkoda. Wyglądała jak siedem nieszczęść. Poobijana, z siniakiem na twarzy i gigantycznym gipsem na stopie i łydce. Podałam obiad, mama trochę się uspokoiła, bo od tych wrażeń cała była roztrzęsiona, a potem poszła spać. W tym czasie ustaliliśmy z mężem plan działania. Ja pracowałam w domu, ponieważ zdalnie zajmowałam się księgowością, więc miałam mieć mamę na oku do czasu powrotu męża z pracy. Potem zadania przejmował on, tak żebyśmy oboje mieli trochę odpoczynku i żeby mamy nie zostawiać samej sobie. Bardzo cieszyłam się, że w tej kwestii z Waldkiem się rozumiemy, bo przyznam, że nie wyobrażałam sobie samodzielnego zajmowania się jego mamą przez cały miesiąc.
Niestety, następnego dnia, mimo moich starań, pojawiły się pierwsze spięcia. Najpierw teściowa zaczęła się krzywić na przygotowane przeze mnie śniadanie. Nie odpowiadał jej biały ser ze szczypiorkiem, a ja akurat nie miałam w domu żadnej wędliny. Stwierdziła, że chyba coś jest nie tak z naszym „rządzeniem się”, skoro karmię ją i jej syna takimi mało pożywnymi rzeczami. Nie chciałam od razu zaczynać od awantury, więc po prostu napisałam mężowi SMS-a, żeby wracając z pracy, kupił wędlinę i więcej mięsa. Koło dziesiątej usiadłam do komputera, do pracy, ale wtedy teściowa włączyła na cały regulator swój ulubiony serial i naprawdę nie mogłam się skupić. Była już starsza, więc miała problemy ze słuchem, ale to naprawdę była przesada. Wytrzymałam dwie godziny i poprosiłam ją o ściszenie telewizji. Skończyło się wyrzutami, że podkreślam jej starość i chorobę, że nie rozumiem życia, że sama kiedyś zobaczę, jak to jest, gdy ktoś tobą pomiata. Chryste, a ja naprawdę nie chciałam nic złego! Musiałam po prostu skupić się na pełnych cyferek arkuszach kalkulacyjnych i wysłać do pracy to, co było konieczne.
Kolejne dni nie były lepsze. Ciągle miałam wrażenie, że teściowa próbuje się do czegoś przyczepić. A to do kurzu na kontaktach (przejechała palcem i uznała, że żyjemy w brudzie), a to do źle ułożonych rzeczy w lodówce, do psa, który ją liże, zamiast trzymać się z daleka, i do mnie. Cały czas czułam się tak, jakby wytykała mi, że jestem złą gospodynią, złą synową i chyba też złym człowiekiem. Po ludzku było mi przykro.
W kalendarzu zaczęłam sobie zaznaczać, ile dni zostało jeszcze do zdjęcia gipsu. Rozmawiałam o tym wszystkim z mężem, ale sęk w tym, że kiedy on wracał do domu, ona nagle robiła się aniołem. Jak dobrotliwa dusza, taka do rany przyłóż. Waldkowi wciąż nie chciało się wierzyć, że się mnie czepia.
Jakoś w trzecim tygodniu jej pobytu u nas wystawiłam przed dom wielki, wygodny bujany fotel i zrobiłam teściowej miejsce do łapania słońca i świeżego powietrza. Spodobał jej się ten pomysł i od rana siedziała tam, czytając książkę albo gazety.
– Czuję gaz – oznajmiła nagle w środę przed południem.
– Gaz? – zdziwiłam się i zaczęłam pociągać nosem. – Hm, ja nic nie czuję.
– Mam doskonały węch, Haniu, wiem, co mówię – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Czuję gaz, wezwij fachowców.
– O Jezu… mamo – jęknęłam i jeszcze raz próbowałam wyczuć to, co ona. Nachyliłam się nad jej fotelem, wciągałam w nos tyle powietrza, ile mogłam, i nic. – Może poczekajmy, aż Waldek wróci, dobrze? – zaproponowałam ugodowo.
– A może wylećmy w kosmos, zanim wróci? – odparowała, aż mnie zatkało. – Dziecko, jeśli coś mówię, to nie bez powodu!
– To ja zadzwonię do Waldka.
– Dzwoń do gazowni! Trzeba zgłosić wyciek!
Cofnęłam się do domu, żeby się nie wydrzeć. Gaz? Akurat! Jeśli ściągnę tu gazownię bez powodu, to potem obciążą nas takimi kosztami, że się nie pozbieramy. Poinformowałam o sytuacji Waldka, a on kazał czekać na swój powrót. Przez całe dwie godziny wysłuchiwałam od teściowej opowieści o gazie i o wybuchach, o nieostrożności ludzi, o braku logicznego myślenia i o tym, że jestem nieodpowiedzialna.
Kiedy Waldek podjechał przed dom, od razu się ulotniłam, żeby odpocząć. Przez otwarte okno słyszałam, jak rozmawia z matką.
– Chodź tu koło mnie, synuś – zaczęła słodko. – Powąchaj. Co czujesz?
– Mhm… Powietrze, trawę, jakieś kwiaty? – odpowiedział. – O, to chyba lawenda…
Pod oknami mieliśmy kilka krzaków lawendy, więc od razu pomyślałam, że to pewnie to.
– Jaka znowu lawenda?! – obruszyła się. – Gazu nie czujesz?
– Mamo… – Waldek się zawahał. – Naprawdę nie czuję.
– Wybuchniemy przez was! Wystarczy iskra!
Teściowa gorączkowała się tematem przez resztę popołudnia, ale ja zamknęłam okno i nie chciałam już tego słuchać. Miałam dość jej gadania.
Kiedy następnego dnia mąż znowu pojechał do pracy, a mama rozsiadła się w fotelu przed domem, nie minęło nawet pół godziny, gdy zaczęła się wydzierać pod moim oknem:
– Gaaaaz! Znowu czuję! Hania! Hania! Chodź tu natychmiast!
– Jezu… – jęknęłam.
Spojrzałam na komputer i byłam pewna, że dzisiaj przez to nie popracuję. Mama krzyczała tak długo, aż przyszłam. Czerwona ze złości zażądała, żebym podała jej telefon. Byłam już tak wkurzona, że odpuściłam i jej go przyniosłam, a ona natychmiast zadzwoniła do gazowni.
– Panowie! Gaz się u nas ulatnia, trzeba szybko przyjechać, zanim będzie wybuch! – rzuciła do słuchawki dramatycznym głosem.
Podała adres, nazwisko i zażądała jak najszybszej interwencji. Patrzyłam na to bez słowa, ale czułam, że się w środku gotuję. Jak ja się z tego wytłumaczę? Kto zapłaci za nieuzasadnione wezwanie? Ręce mi opadły.
Godzinę później pod bramę podjechali fachowcy z gazowni. Otwierałam im, płonąc ze wstydu, bo przecież ja nic nie czułam i to nie ja zgłosiłam wymyślony wyciek. Dwóch starszych panów ruszyło prosto w stronę stojącej przy domu skrzynki gazowej, która znajdowała się za krzakami lawendy i daleko za fotelem teściowej.
– Dobrze, że panowie są! – krzyknęła do nich mama. – Wybuchniemy tu jak nic, czuć gaz!
– Dzień dobry, dzień dobry – odpowiedział jej jeden z techników. – Takich wezwań nigdy nie lekceważymy.
– W przeciwieństwie do mojej synowej! Posadziła mnie tu, w samym epicentrum gazu! Mogłam zginąć! – zawołała, a pode mną nogi się ugięły.
– Na razie nic nie czujemy – odpowiedział jej mężczyzna i otwierając gazową skrzynkę, dodał: – Ale zaraz wszystko sprawdzimy detektorem.
Bardzo powoli zaczął przykładać jakieś urządzenie z wąską rurką na końcu do licznika gazu, rur instalacyjnych i jakichś innych łączników. Nic, cisza. Żadnego efektu.
– I jak? – pytała teściowa.
– Na razie wszystko dobrze – odpowiedział jej mężczyzna i dalej uważnie sprawdzał każdy element.
Pomyślałam, że robi to tak powoli właśnie po to, żeby udowodnić mojej panikującej teściowej, że nic nie przegapił. I dokładnie wtedy usłyszałam głośne pikanie. Jak z tych filmów o Czarnobylu, gdzie sprawdzają promieniowanie. Piiiik! Piiiik! Piiiik! Detektor zaczął szaleć.
– No i mamy wyciek – powiedział pan z gazowni, a mnie zrobiło się słabo.
– Co takiego? – Własnym uszom nie wierzyłam.
– Wyciek jest tutaj. – Znów przyłożył urządzenie, które pikało na cały głos. – Odłączymy gaz, zdejmiemy licznik, przeciągniemy jeszcze raz i sprawdzimy.
– A nie mówiłam?! – odezwała się teściowa. – Nikt mnie nie słucha!
– Ma pani świetny węch – potwierdził fachowiec. – Wyciek jest spory i mogło dojść do niebezpiecznego wybuchu. Mieli państwo dużo szczęścia.
Zanim zdążyłam wyjść z szoku, mężczyzna kazał mi zgasić bojler i wyłączyć go z prądu. Pobiegłam do domu, wykonałam polecenie i jeszcze sprawdziłam, czy nic się nie gotuje na kuchence. Nie byłam już zła na wymysły teściowej, ale wstrząśnięta tym, że mogliśmy tu naprawdę wszyscy zginąć. Jedna zapałka. Cokolwiek. Boże!
Fachowcy naprawiali usterkę blisko godzinę, cały czas rozmawiając z mamą, która była z siebie dumna. I miała rację. Głupio mi się zrobiło, że zlekceważyłam coś tak ważnego i zrzuciłam wszystko na jej wiek oraz osłabione zmysły. Kurczę, lepiej nie myśleć, co by było, gdyby nie ona…
Kiedy mężczyźni już pojechali, podeszłam do niej i przeprosiłam za swoje zachowanie. Tak, trochę mnie to kosztowało, ale w tym przypadku to nie ja miałam rację. I czy moje zawsze musi być na wierzchu? Są przecież rzeczy ważne i ważniejsze. Miałam wewnętrzne poczucie, że zapędziłam się w głupich, domowych kłótniach i przytykach, a przez to mogło dojść do tragedii.
O dziwo, po wyjeździe fachowców teściowa wcale nie zadzierała nosa przez resztę pobytu u nas, wręcz przeciwnie. Gdy ją doceniłam, ona zaczęła się zachowywać bardziej „ludzko” i przystępnie.
Dziś tak sobie myślę, że może wcześniej też taka była, tylko ja nastawiłam się negatywnie, szukając dziury w całym. Dodam jeszcze tylko, że po zdjęciu gipsu pojechaliśmy z mamą do lekarza i załatwiliśmy jej aparat słuchowy. Ten zmysł akurat jej szwankował, a aparat zmienił wszystko! Od czasu do czasu, gdy wpada do nas na weekend, ogląda ulubione seriale przy normalnej głośności i wcale nie robi mi na złość, jak wcześniej zakładałam. Doszłam do wniosku, że czasem wystarczy kogoś chwilę posłuchać i pomyśleć nad rozwiązaniem, zamiast się niepotrzebnie nakręcać.