"Jak wszyscy pojechałem na cmentarz. Z uwagą wybrałem chryzantemy, wielkie, białe, puszyste. Takie właśnie podobałyby się Elżbiecie. Pamiętam jak siedziałem obok niej w szpitalu i płakałem z bezsilności, a kiedy zmarła, żałowałem, że nie umarłem razem z nią. Długo nie mogłem się pozbierać. Aż rok temu, w Zaduszki, zdarzyło się coś, co przyniosło mi ukojenie..." Mikołaj, lat 62
Dwa dni po pogrzebie mojej ukochanej Eli wróciłem do pracy, chociaż kierownictwo firmy delikatnie dawało mi do zrozumienia, że jeśli potrzebuję urlopu, to nie ma sprawy. Jednak odmówiłem. Bo co miałbym robić? Siedzieć w pustym mieszkaniu? Gdzieś pojechać? Samotny mogłem być przecież wszędzie, a dzięki pracy choć na chwilę zapominałem, że nikt nie czeka na mnie w pustym domu.
Przez pierwsze tygodnie i miesiące nie otworzyłem szafy z rzeczami Elżbiety. Zapach jej perfum znów wpędziłby mnie w rozpacz. Żałowałem, że nie umarłem razem z nią. Świat stracił dla mnie urok. Złościłem się na żonę, że mnie opuściła, innym razem wściekałem się na lekarzy, którzy nie zdołali jej pomóc. Miałem nawet żal do syna i córki. Nie chciałem się z nimi widywać, patrzeć na radosne zabawy wnuków. To wszystko bardzo bolało. „Zawsze o siebie dbała, robiła badania, ganiała do doktorów i co z tego?”, myślałem ponuro. Jesień pogrążyła mnie w jeszcze większym poczuciu beznadziei. Na szczęście przyszło mnóstwo zleceń i siedziałem w pracy po godzinach. Wracałem do domu, coś jadłem, brałem proszek na sen i odpływałem. W takim kieracie dotrwałem do 31 października i wtedy, jak obuchem, uderzył mnie widok zniczy i chryzantem.
Wszystkich Świętych. Pierwsze święta bez Elżbiety. Dotychczas to ona o wszystko dbała. Miała talent do układania bukietów. Zawsze podziwiałem jej stroiki, które kładła na grobach moich rodziców. W Zaduszki zwykle jechaliśmy do brata żony, aby równie misterne wiązanki położyć na grobach teściów. Ale teraz nie miałem ochoty na rodzinne spotkania. I nie wiedziałem, jak sobie poradzę z tym, że muszę ułożyć kwiaty na grobie Eli, która została pochowana razem ze swoimi rodzicami. 1 listopada nie poszedłem na groby, nie byłem w stanie. Cały dzień przesiedziałem nad papierami zabranymi z pracy. W Zaduszki dotarłem na cmentarz dość późno. Zmęczony i zły brnąłem z chryzantemami obok ludzi, którzy rozmawiali na przeróżne tematy. Zmarli byli dla nich pretekstem do spotkania się z żywymi. W pewnym momencie skręciłem w boczną alejkę, aby skrótem dojść do grobu żony. Postawiłem znicze na pomniku, zmiotłem liście, ułożyłem chryzantemy obok stroików zrobionych prawdopodobnie przez córkę. Czułem tylko żal i pustkę, jednak nie potrafiłem stamtąd odejść. Spacerowałem między grobami. Czytałem daty narodzin i śmierci, obliczałem, kto ile przeżył i wściekałem się, gdy się okazało, że więcej od Elżbiety.
Tymczasem zaczął zapadać zmierzch i cmentarz rozjarzył się tysiącem ciepłych światełek. W pewnym momencie przystanąłem. Byłem przemarznięty, głodny, zmęczony, ale jakaś dziwna siła nie pozwalała mi opuścić cmentarza. Nagle usłyszałem dziecięcy głos. Dobiegał zza sporego krzaka, za którym stanąłem. Wychyliłem się ostrożnie. Przy grobie ukrytym pod kwiatami i rozświetlonym zniczami stał młody człowiek. Bardzo młody, lecz skronie posrebrzała mu siwizna. Wtulały się w niego dwie dziewczynki. Jedna miała z sześć lat, druga może cztery. Poczułem dławienie w gardle.
– Tatusiu, a gdzie jest teraz mamusia? – spytała ta starsza. – W tym grobie? Musiałem oprzeć się o drzewo, tak zrobiło mi się słabo. Ból w głosie dziecka przeszył moje serce na wskroś.
– Nie, kochanie, to tylko takie miejsce, do którego przychodzimy, żeby ją wspominać. Choć tak naprawdę możemy myśleć o niej każdego dnia – odparł cicho. Bił od niego smutek, ale i siła.
– To gdzie jest mamusia? – dociekała mała. Grób był świeży. Młoda kobieta musiała odejść niedawno. Może nawet przed tygodniem albo dwoma.
– Mama jest tam, gdzie nie ma już cierpienia, smutku ani innych złych rzeczy.
– Nic ją nie boli? – upewniała się z troską. – Nie. Jest bardzo szczęśliwa. – Ja też chcę tam być. Z mamusią. Zapadło milczenie. Pod stopami młodszego dziecka zaszeleściły liście. Ojciec wziął dziewczynkę na ręce, a ta przytuliła buzię do jego ramienia. – Wiem, kochanie, czuję podobnie jak ty. Ale spróbuj sobie wyobrazić, że mamusia wyruszyła w daleką podróż. – A czy my też w nią pojedziemy? – Tak, lecz jeszcze nie teraz. Żeby gdzieś pojechać, Gabrysiu, najpierw trzeba mieć bilet.
– Możemy go kupić?
– Nie, trzeba na niego zapracować.
– Jak, tatusiu?
– Wystarczy być takim jak mama. Kochać ludzi i im pomagać. Przecież pamiętasz, jak razem chodziliśmy do świetlicy dla biednych dzieci i zbieraliśmy dla nich prezenty na święta. Tak sobie myślę, że mamusia by chciała, abyśmy dalej to robili.
– Na pewno – pokiwała głową. – A jak jeszcze można zasłużyć na ten bilet?
– Musisz być uczciwa, kochać swoją rodzinę, pomagać młodszej siostrze, dobrze się uczyć, ale przede wszystkim kochać życie i cieszyć się każdym dniem tak jak mama. Jeśli całą trójką zastosujemy się do tych zasad, pewnego dnia zapracujemy na bilet. Wtedy pojedziemy spotkać się z mamą. A ona będzie na nas czekała.
– Czy to będzie niedługo? – dziewczynka z nadzieją popatrzyła na ojca.
– Nikt tego nie wie. Jak myślisz, czy mama chciałaby, żebyśmy byli smutni? – Nie, wolałaby, byśmy się śmiali i często grali w chińczyka – odparła rezolutnie. – Masz rację – stwierdził. – Dlatego teraz się pomodlimy, a potem pojedziemy do domu na kakao. Babcia na nas czeka i na pewno się martwi.
– Dobrze, tatusiu – zgodziła się.
Przełknąłem ślinę, czując w gardle bolesną gulę. A gdy dziewczynka zaczęła odmawiać modlitwę, szeptem powtarzałem słowa razem z nią.
– Panie Boże! Opiekuj się mamusią, spraw, aby była wesoła i żebyśmy zapracowali na bilet. Wtedy do niej pojedziemy, a ona nas pochwali, że byliśmy dobrzy. Amen.
Po chwili młody człowiek i jego córki przeszli tuż obok mnie. Przez ułamek sekundy odnalazłem na jego twarzy tę samą rozpacz, którą widziałem na swojej, gdy patrzyłem w lustro. Zawstydziłem się. Jemu nie było dane przeżyć z ukochaną kobietą 40 lat. Nie wychowają razem dzieci. Nie zgromadzą wspólnych wspomnień. Został sam z dziewczynkami, świat mu się zawalił. A ja? Owszem, cierpiałem, ale w sercu zachowałem pamięć o żonie. O wspólnych wędrówkach po górach, narodzinach naszego pierwszego syna, potem córki. Łączyły nas wakacje, święta, śluby, chrzciny, poranki, wieczory, noce. Ze łzami w oczach zdałem sobie sprawę, że los ofiarował mi całe życie z żoną, a temu młodemu dzielnemu człowiekowi zostało to odebrane. Poczułem, jakby Ela znów była ze mną i… doznałem pocieszenia. Zrozumiałem, że wciąż wiele mam, choć tyle utraciłem. I że nie wolno mi się teraz poddać, bo mam dla kogo żyć. Kiedy wróciłem do domu, wyciągnąłem z półki album z naszymi zdjęciami. Oglądałem je do późna i obiecałem sobie, że znajdę miejsca, w których będę mógł być przydatny ludziom. I zadzwonię do dzieci. Tego właśnie chciałaby Ela – abym kochał, żył, wspierał innych i zapracował na bilet.