„Myślałam, że bardzo dobrze się znamy z moim narzeczonym – w końcu spotykaliśmy się ze sobą już od sześciu lat! Nie miałam potrzeby, by się wzajemnie sprawdzać czy testować w tak zwanym zwykłym życiu..." Anna, 26 lat
Robert po zaręczynach często namawiał mnie na wspólne mieszkanie, chociaż znał moją opinię na ten temat.
– Nie. Zamieszkamy razem po ślubie – powtarzałam niezmiennie.
– Ale to za rok – nie odpuszczał. – Poza tym, przecież jesteśmy dorośli. W ostateczności odwoływał się do argumentów o wypróbowaniu się, o sprawdzeniu przed ślubem...
– Skoro nie jesteś pewien, to po co się oświadczałeś? – kwitowałam.
Czułam się nieswojo z tym, że narzeczony ma potrzebę, by coś sprawdzać, testować. Byliśmy ze sobą od sześciu lat, znaliśmy się bardzo dobrze, a rok to przecież nie wieczność...
Trzy dni po weselu odebraliśmy klucze do naszego nowego mieszkania.
– Nareszcie! – wykrzyknął Robert, wnosząc mnie przez próg. – Jak ja na to czekałem – dodał po chwili.
– Wreszcie sami, żadne tam odwiedziny popołudniami, tylko normalne życie. I legalny seks – uśmiechnął się zawadiacko. Urządzanie mieszkania pochłonęło sporo pieniędzy, ale i nerwów. Odkryliśmy, że mamy kompletnie odmienne gusty i wizję domu. Poza tym spieraliśmy się, na co wydawać pieniądze, które dostaliśmy od rodziców na wykańczanie naszego gniazdka: zmywarka czy droższe kafelki, dobry fachowiec czy wspaniały parkiet – zawsze mieliśmy inne zdania. Wreszcie jakoś udało nam się wykończyć mieszkanie. Jednak szybko minęła euforia wspólnego życia, zaczęliśmy się kłócić, łapać za słowa. Nie przypominaliśmy młodej, zakochanej pary sprzed kilku miesięcy. „Mówią, że kryzys przychodzi w małżeństwie po siedmiu latach, nam to zajęło siedem miesięcy”, gorzko wnioskowałam w myślach.
Robert mnie drażnił. Wkurzał mnie sposobem poruszania się, zbyt długą kąpielą, telefonicznymi konferencjami z matką, wszystkim. Przed ślubem nie dostrzegałam tych spraw albo zwyczajnie nie miałam okazji ich zauważyć, bo wyszły na jaw do- piero przy wspólnym zamieszkaniu. Teraz żałowałam, że kiedyś nie zdecydowałam się na trochę życia na kocią łapę. Ale to działało i w drugą stronę, ja też działałam na nerwy Robertowi. W pewnym momencie oboje byliśmy jak bomby zegarowe, tykające coraz głośniej.
– Robert, co się z nami dzieje? – zdecydowałam się kiedyś na szczerą rozmowę. – Nie możemy już na siebie patrzeć, tylko wrzeszczymy albo milczymy.
– No właśnie – rzucił z przekąsem.
– Jezu, czy ty nie widzisz, co się dzieje?! – poniosło mnie. – Zróbmy coś!
Ale nie zrobiliśmy nic, a ja czułam się coraz bardziej sfrustrowana tym, co się dzieje między nami.
– Lubisz mnie chociaż? – spytałam kiedyś niespodziewanie, pod wpływem refleksji nad naszym małżeństwem.
– Lubię – rzucił na odczepnego, gapiąc się w ekran komputera. Tak właśnie to wyglądało. Obojętnie, nijako.
Do sypialni ten kryzys wkradł się najpóźniej, ale i tę sferę dotknął. Nie potrafiłam oddzielić złych emocji od pożądania i coraz częściej wykręcałam się zmęczeniem czy dolegliwościami kobiecymi. W końcu zaczęłam mówić wprost, dlaczego nie mam ochoty na seks z nim. „My po prostu nie pasujemy do siebie”, utwierdziłam się w przekonaniu.
Robert, jak sądzę, doszedł do tego samego wniosku. I on był rozczarowany małżeństwem, mną, życiem pod jednym dachem.
Pewnego dnia dostałam maila od znajomego z liceum. „Organizuję zjazd absolwentów naszego rocznika. Próbuję zorientować się, kto może przyjechać”, pisał. „Pomyślę”, odpowiedziałam. Nie miałam ochoty na zjazd. Jeszcze pół roku wcześniej wyrywałabym się tam, zaspokajając próżność: młoda, szczęśliwa mężatka, wspaniały mąż, nowe mieszkanie. A teraz czułam się nieszczęśliwa i rozbita. Wolałam uniknąć pytań w stylu „co u ciebie?”. Nie chciałam kłamać, ani tym bardziej mówić prawdy. W końcu jednak pojechałam, bo kilka osób napisało lub zadzwoniło, by mnie przekonać.
Zjazd wyglądał dokładnie tak, jak przewidywałam. Dziewczyny chwaliły się dziećmi, snoby – samochodami i pracą, a pozostali wygłupiali się jak dawniej. Poplotkowałam, opowiedziałam swoje minimum i urwałam się z tej imprezy.
Na parkingu spotkałam Maćka, chodził do klasy biologicznej. Zawsze mi się podobał, był inteligentny, miał poczucie humoru. „Czyżby drugi uciekinier?”, zastanowiło mnie. Już wsiadał do swojego jeepa, kiedy mnie dostrzegł. Zmarszczył brwi.
– Ania? – uśmiechnął się.
– Cześć!
Przegadaliśmy pod jego samochodem ponad godzinę. Maciek skończył medycynę, teraz robił doktorat. Nie ożenił się. Siedzieliśmy na krawężniku i rozmawialiśmy Poczułam się, jakbym znów miała siedemnaście lat.
– Wiesz, że bardzo podobałaś mi się w liceum – raczej stwierdził niż spytał. Zaskoczył mnie. Ja też w liceum marzyłam, żeby mnie zauważył.
– Nie żartuj – zarumieniłam się. – Myślałam, że nawet nie wiesz, jak mam na imię, a tu proszę... Dlaczego mnie wtedy nie poderwałeś? – uśmiechnęłam się.
– Bo kręciło się koło ciebie za dużo facetów, poza tym chodziłaś z tym wysokim brunetem – rozłożył bezradnie ręce.
Opuściliśmy szkolny parking, ale czułam, że to jeszcze się spotkamy. Maciek pocałował mnie w policzek, tuż obok ust, i poprosił o adres mailowy.
– Może pogadamy o starych czasach – rzucił niby niewinnie, przecież byłam mężatką.
Później, gdy w nocy wspominałam tę rozmowę na krawężniku, nie mogłam zasnąć. „Świetny facet”, pomyślałam z żalem, że nie myślę tak o mężu.
Przez kilka następnych dni co chwilę sprawdzałam pocztę. I nic. Wreszcie napisał. „Aniu, dawno mi się tak dobrze z nikim nie rozmawiało. Piękna, inteligentna, dowcipna i do tego porządna, nie ma już takich kobiet. Wszystkie sprzątnęli już inni faceci”. Chyba na nieco inną wiadomość czekałam. Odpisałam coś banalnego, bez kokieterii, ale Maciek nie odpuścił, zadzwonił po kilku dniach. Nie zdradził, od kogo ma mój numer. Zaproponował wyjście na kawę. Zgodziłam się, choć czułam się trochę nie w porządku wobec męża. „Przecież to tylko kawa z kolegą ze szkoły”, wyciszałam sumienie.
Spotkanie z Maciejem nie skończyło się niewinnie. Długa rozmowa, kawa, komplementy i... namiętny pocałunek. Kiedy opadły emocje, poczułam się okropnie. Zawsze miałam żelazne zasady, brzydziłam się zdradą, mówiłam „ja nigdy...”. A teraz zrozumiałam, że nie jestem święta.
Spotkania z Maciejem powtarzały się. Zostaliśmy kochankami. Nieustannie o nim myślałam, czekałam na popołudnia w jego mieszkaniu. To mnie wciągnęło. Nie potrafiłam tego przerwać. Jednak na dłuższą metę tak nie dało się żyć i musiałam coś postanowić. Kusiło mnie, by odejść do Maćka. Ale nasz związek opierał się głównie na seksie. Poza tym dobrze się razem bawiliśmy, oglądaliśmy te same programy w TV, ale to było za mało.
– Nie odejdę od męża – oznajmiłam Maciejowi. – Mamy kredyt na mieszkanie, wspólne zobowiązania, poza tym przyrzekałam mu coś i czuję się wstrętnie, że nie daję rady tego dotrzymać.
– Jak chcesz – powiedział ze smutkiem. – Ale zastanów się, czy jesteś szczęśliwa.
Nie byłam. Długo się miotałam i wiele bym dała, aby obudzić się któregoś ranka w poukładanym życiu. Ale wiedziałam, że muszę sama uporządkować swoje sprawy.
Rodzice i teściowie prawie mnie zlinczowali, ale nie mieli wyjścia, musieli zaakceptować sytuację. Zresztą Robert nie zaprzeczał, że okazaliśmy się fatalnym małżeństwem. Wyniosłam z tego lekcję, że nie kupuje się kota w worku i przed ślubem warto ze sobą zamieszkać.
Znajomość z Maćkiem też definitywnie zakończyłam. Chyba irracjonalnie obwiniałam go o rozpad mojego małżeństwa. Był wspaniałym mężczyzną, ale bałam się pakować znów w jakiś związek. Nie chciałam też, aby mój romans wyszedł na jaw, bo mógłby mi zaszkodzić przy rozwodzie. Postawiłam na siebie, zostałam singlem i na razie jest mi z tym dobrze. Wzięłam kredyt i udało mi się kupić kawalerkę. Jestem ostrożna, na mężczyzn patrzę sceptycznie i póki co unikam nawet zwykłych randek.
Idea małżeństwa wydaje mi się przereklamowana, a krótkie znajomości też nie są dla mnie, bo jednak wierzę w miłość.