"O zmarłej żonie Jacka usłyszałam już na drugiej randce. Wtedy jeszcze nie widziałam w tym niczego złego, a wręcz przeciwnie – byłam zachwycona jego opowieścią. Nie przeczuwałam niczego złego. Wkrótce przekonałam się, jak bardzo jest to chore..." Magda, 32 lata
Jako mała dziewczynka bardzo bałam się duchów, ale moja babcia zawsze mi powtarzała:
– Nie bój się zmarłych, bój się żywych. Zmarli nic złego ci nie zrobią, a żywi mogą cię skrzywdzić.
Babcia była bardzo mądrą kobietą, jednak w tym przypadku nie miała do końca racji. Umarła, zanim wyszłam za mąż, więc nie zdążyła się o tym przekonać. Ale kiedy poznałaby moją historię, z pewnością zmieniłaby zdanie…
Rafała poznałam tuż po studiach. Byłam młoda, pełna nadziei na przyszłość, a rodzące się uczucie przyjęłam z typową dla tego wieku radością oraz wiarą w niezłomność i ponadczasowość miłości. Byłam przekonana, że Rafał to ten mój jedyny, wyśniony, na którego czekałam. Ten, z którym chciałam założyć rodzinę, urodzić mu dzieci. Niewiele wówczas wiedziałam o życiu, a Rafał miał już pewien bagaż doświadczeń. Był starszy ode mnie o kilka lat i o wiele dojrzalszy niż moi koledzy z roku. Wzbudzał we mnie podziw oraz szacunek.
O jego żonie usłyszałam już na drugiej randce. Wtedy jeszcze nie widziałam w tym niczego złego, a wręcz przeciwnie – byłam zachwycona jego opowieścią. Jakże on potrafił kochać i mówić o miłości!
– Zmarła zaledwie trzy miesiące po ślubie – wyznał łamiącym się głosem, a ja miałam ochotę scałować z jego twarzy ten smutek, przytulić go tak mocno, mocno…
– Mieliśmy tyle planów, marzeń… Ania zawsze chciała mieć dużą rodzinę.
– Och… – westchnęłam tylko.
Bo cóż miałam powiedzieć? Chciałam być dla niego powiernicą, partnerką i przyjaciółką. Obiecałam sobie wtedy, że nigdy go nie zawiodę i zawsze będę stać przy jego boku.
Postanowiłam zrobić wszystko, by znów był szczęśliwy.
– Zginęła tragicznie – usłyszałam jego przyciszony głos. – Potrącił ją pijany kierowca, jeszcze kilka dni walczyła o życie, ale… – urwał w połowie zdania. – Przepraszam, wciąż nie potrafię o tym mówić. Ania zmarła w wyniku odniesionych obrażeń. Minęły trzy lata, a ja nie umiem zacząć normalnie żyć.
To właśnie ja miałam mu zagwarantować to „normalne życie”. A przynajmniej tak to widziałam. Wtedy wydawało mi się, że mężczyzna, który nie wstydzi się łez i potrafi rozmawiać z kobietą o swoich emocjach, to prawdziwy skarb. Jeszcze nie przeszkadzało mi, że opowiadał o uczuciach, jakie żywił do innej, a nie do mnie. Byłam przekonana, że po prostu potrzebuje czasu. A ja miałam tego czasu bardzo, bardzo dużo.
Ślub wzięliśmy po roku znajomości. Rafał wyznał, że nie ma żadnych wątpliwości, że chce ze mną być na dobre i na złe, więc na co mieliśmy czekać? Zresztą, potrzebował wsparcia, a jego mieszkanie kobiecej ręki. Dzień przed ślubem odbyliśmy poważną rozmowę.
– Chyba rozumiesz, że nigdy nie zajmiesz miejsca Ani – powiedział mi wówczas. – Ty i ona… to dwie zupełnie różne bajki. Kocham cię, ale w sercu nadal noszę Anię.
Gdybym była mądrzejsza, uciekłabym gdzie pieprz rośnie. A ja zostałam, choć te słowa mnie zabolały, i z naiwnym uśmiechem poszłam do ołtarza. W tym samym kościele, w którym przed kilkoma laty mój małżonek przysięgał miłość aż po grób innej kobiecie.
– To z szacunku dla pamięci Ani chciałbym wziąć ślub w tej samej parafii – wyjaśnił.
Oczywiście! Przecież ja to rozumiałam. Wciąż potrzebował czasu, a ja nie mogłabym mu odmówić, bo go kochałam. Pierwszy taniec też poświęciliśmy zmarłej Ani. Mój wzruszony mąż dziękował wszystkim zebranym za obecność i wsparcie w najtrudniejszych chwilach. W toalecie podsłuchałam rozmowę dwóch kuzynek Rafała.
– To jest chore – szeptała jedna z nich. – Miałam wrażenie, jakbym cofnęła się w czasie o cztery lata. Wybrali ten sam kościół, ten sam zespół, tę samą restaurację, tort jest identyczny i mam wrażenie, że nawet schabowy tak samo smakuje.
– Tylko żona inna – zauważyła druga. – Biedna dziewczyna.
„Wredne babiszony!”, pomyślałam. Byłam przekonana, że zazdroszczą mi wspaniałego, czułego męża i miłości, jaka zdarza się raz na milion. Postanowiłam nie psuć sobie tego dnia i starałam się zapomnieć o tym zdarzeniu. Szalona noc dobiegła końca, a następnego dnia obudziłam się już jako żona ukochanego mężczyzny.
– Ech, Ania na pewno patrzy na nas z góry i cieszy się, że jestem szczęśliwy… – westchnął, ale w jego głosie tego szczęścia nie usłyszałam.
No cóż, to były pierwsze słowa wypowiedziane przez męża w dzień po ślubie. Wzdrygnęłam się na myśl o zmarłej żonie Rafała, która miałaby obserwować nasze harce w małżeńskim łóżku, ale zmusiłam się do uśmiechu. W końcu malowała się przed nami świetlana przyszłość… Ale nie na długo starczyło tej mojej cierpliwości i wyrozumiałości.
Po kilku miesiącach zaczęłam mieć dość ciągłego porównywania mnie do Ani. A po roku znienawidziłam ją serdecznie. Wiem, wiem, nie powinno się źle mówić o zmarłych. Z pewnością Ania była wspaniałym człowiekiem, ale jednak człowiekiem, a nie aniołem! Tymczasem mój mąż coraz bardziej idealizował pierwszą żonę. Ania nie marudziła, Ania nie miała fochów, Ania zawsze przyznawała mu rację, Ania nie puszczała bąków! Dobry Boże, czy ona naprawdę żyła, czy była tylko obrazem stworzonym w jego wyobraźni? Nikt, absolutnie nikt nie mógł być taki idealny!
Zagryzałam zęby i robiłam swoje. Prałam, prasowałam, sprzątałam, gotowałam, pracowałam… Cierpiałam za każdym razem, kiedy słyszałam: „Ania nie dodawała tyle soli do potraw” albo „Ania prasowała mi także skarpetki i bokserki”, ale uśmiechałam się szeroko i kwitowałam: „W porządku, od jutra nie będę używać soli” i „Och, tak? W porządku, zaraz wyprasuję ci skarpetki, żeby były milsze w dotyku”. Ale trudno było rywalizować z takim ideałem. Zawsze więc byłam na straconej pozycji.
Miarka przebrała się, kiedy na świat przyszedł nasz syn. Byłam ledwo żywa po 14-godzinnym porodzie, a mąż dobił mnie pytaniem:
– To kiedy następne?
– Słucham? – jęknęłam zdumiona.
– No wiesz, Ania zawsze chciała mieć dużą rodzinę. Kilka godzin przed śmiercią powiedziała mi nawet, że okres jej się spóźnia i podejrzewa…
– Nawet w takiej chwili musisz o niej mówić?! – wybuchłam. – Na litość boską, Rafał! Ona nie żyje prawie od sześciu lat, a ja, w razie gdybyś o tym zapomniał, mam na imię Magda!
– Dlaczego się denerwujesz? Przecież wiesz, że Ania zawsze była, jest i będzie obecna w naszym życiu… – nie rozumiał.
To chyba właśnie wtedy przypomniałam sobie słowa babci. „Zmarli nic złego ci nie zrobią…” Czyżby? Samo tylko wspomnienie Ani było źródłem wszystkich moich cierpień i łez… W porządku, może ona sama nie była zła i pewnie wcale nie chciałaby stać się najgorszym koszmarem drugiej żony swojego męża, ale Rafał, idealizując ją i zapominając, że była człowiekiem z krwi i kości, skutecznie odebrał mi ochotę, by czcić jej pamięć. Po powrocie do domu spróbowałam raz jeszcze przemówić mu do rozsądku.
– Pozwól jej odejść – zasugerowałam. – Wiem, że ona na zawsze pozostanie w twoim sercu, ale musisz iść dalej. Masz mnie, Antosia…
– Brukasz pamięć o Ani! – krzyknął tak głośno, że obudził dziecko, które przed kilkoma minutami udało mi się odłożyć do łóżeczka. – Nie masz prawa żądać ode mnie, abym o niej zapomniał! Jak śmiesz?
Nigdy więcej nie powróciliśmy do tego tematu. To znaczy on stale był między nami, ale ja już nie odważyłam się na jawny przejaw buntu. Myślałam, że z czasem, kiedy rany się zabliźnią, Rafał przestanie żyć przeszłością. Nic bardziej mylnego. Mijały lata, a ja wciąż żyłam w cieniu jego zmarłej żony. Ania była obecna w naszej sypialni, podczas codziennych rozmów czy oglądania telewizji. Dzisiaj śmiało mogę przyznać, że miałam obsesję na jej punkcie i najmniejsza nawet wzmianka o tej kobiecie burzyła mój spokój. Naszemu małżeństwu niechybnie groził rozpad. Gwoździem do jego trumny była moja niechęć do kolejnego dziecka. Rafał chciał mieć dużą rodzinę, a przecież Ania, gdyby żyła, urodziłaby mu gromadkę dzieci…
Dziś z pewnością byłabym już po rozwodzie, gdyby nie pewne traumatyczne wydarzenie, które otrzeźwiło Rafała. Kiedy wracając z pracy, obładowana zakupami i zamyślona, wtargnęłam na jezdnię, czas nagle się zatrzymał. Cały świat zawirował, a ja poczułam, że lecę gdzieś do góry… Ostatnia myśl, jaka przyszła mi do głowy, że to mój koniec, że żyłam tak jak Ania i jak ona umieram…
Później słyszałam jeszcze docierające jakby z oddali odgłosy. Wycie karetki, głos Rafała, mojej mamy, siostry. Wszyscy coś do mnie mówili. Chciałam im odpowiedzieć, ale nie mogłam. Znów zapadłam w sen.
Przytomność odzyskałam dopiero dwa tygodnie po wypadku. Dowiedziałam się, że wpadłam pod samochód i jedną nogą byłam już na tamtym świecie. Pierwsze, co zarejestrowałam po otworzeniu oczu, to przerażona, blada twarz mojego męża.
– Magda, nawet nie wiesz, jak bardzo się bałem… – powiedział zduszonym głosem, ściskając moją rękę. Jego oczy były wilgotne od łez. – Myślałem, że się już nigdy nie obudzisz.
Próbowałam coś powiedzieć, ale nie byłam w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku.
– Cii, spokojnie, nie bój się… Wszystko będzie dobrze – pogłaskał mnie po policzku. – Wyzdrowiejesz, lekarze są dobrej myśli. Madziu, tak bardzo cię kocham. Ja przepraszam… To jest kara za to, jak cię traktowałem. Boże, tak się bałem… – powtarzał w kółko. – Nigdy więcej… Tylko ty! Przepraszam, ona odeszła. Tak, już wiem, że odeszła…
Od tamtej pory przestał przy mnie wspominać zmarłą żonę. Nasze małżeństwo wreszcie zaczęło przypominać normalny związek. Mój wypadek w końcu pozwolił Ani spocząć w spokoju. Miałam dziwne wrażenie, że byłaby mi wdzięczna. Wreszcie skończyło się jej zawieszenie między życiem a śmiercią.