"Tego dnia sprzątałam rzeczy po mężu. W pewnym momencie z jego notesu wypadło zdjęcie – on i jakaś kobieta, młoda i ładna, przytuleni na tle błękitnego nieba. Z bijącym sercem zaczęłam przeszukiwać jego komórkę i konto bankowe. Miałam jeszcze nadzieję, że to jakaś pomyłka, ponury żart..." Krystyna, 61 lat
Mój mąż zmarł nagle, miał rozległy zawał. Pamiętam moje zdumienie i pustkę. Że Waldka już nie ma. Tak po prostu: wczoraj był, a dzisiaj go nie ma. To było tak absurdalne, że właściwie nic więcej nie czułam, tylko osłupienie. Osłupienie. To dobre słowo, oddaje istotę sprawy. Człowiek kamienieje, w środku i na zewnątrz, stoi jak ten słup i nic nie rozumie. A życie toczy się dalej. Telefony, które trzeba wykonać, ubrania odebrać z depozytu, wybrać: urna czy trumna. Tym wszystkim na szczęście zajęły się dzieci. Ja trwałam w otępieniu...
Tik, tak, tik, tak... Wśród rzeczy ze szpitalnego depozytu był zegarek męża, stary, nakręcany, jeszcze po jego ojcu. Trzymałam go w ręku jak jakiś talizman, amulet, który już nikomu nie przyniesie szczęścia, a on chodził i chodził, i chodził.
Pogrzeb. Całkiem słonecznie jak na tę porę roku, choć w nieogrzewanej kaplicy ciągnęło chłodem. Takie wstrętne bezosobowe miejsce. W alejkach cmentarnych straszne błoto. Przyszło dużo ludzi. Współpracownicy Waldka, koledzy z Bractwa Kurkowego, sąsiedzi, nie wiem, kto jeszcze. Mąż był powszechnie lubiany, udzielał się w różnych stowarzyszeniach, o jego śmierci pisano nawet w lokalnej gazecie, ze zdjęciem na pierwszej stronie. Twarze, twarze, twarze... Słowa, słowa, słowa...
Ksiądz ogłosił na koniec, że rodzina prosi o nieskładanie kondolencji, ale i tak różne osoby przepychały się miedzy grobami w moją stronę. Oddawałam uściski dłoni jak automat.
– Dziękujemy bardzo... Dziękujemy... – powtarzał monotonnie zięć, przekierowując gości w stronę wyjścia. Nie robiliśmy stypy, to było ponad moje siły. Siedzieć w jakiejś knajpie nad nieszczęsnym rosołem i słuchać, jak wszystkim przykro, „tak nagle i w ogóle”, „straszna strata”, „zupełnie jak mój kuzyn, ten z Lublina, pamiętasz Kazika” i pytań: „no i jak ty sobie poradzisz, kochana?”. Na to ostatnie nie znałam odpowiedzi.
– Mamo, może wprowadzisz się do nas na jakiś czas? – zaproponowała Magda. – Chyba lepiej, żebyś nie zostawała sama... Siedzieliśmy po ceremonii przy kawie w domu Magdy i Roberta, był bliżej cmentarza niż nasze mieszkanie. Wnuki, zbyt małe, żeby rozumieć, co się stało, oglądały kreskówkę. – Zajęłabyś pokój na górze. Hm? Potrząsnęłam głową.
– Nie, dziękuję, ale nie. Nie gniewajcie się. Najbardziej na świecie chciałabym się po prostu wyłączyć – powiedziałam. – Może wyjadę gdzieś na trochę. Do Kołobrzegu na przykład.
– Ale ja nie mogę ci towarzyszyć! Wiesz... praca, dzieciaki... – zmartwiła się córka.
Pogłaskałam ją po ramieniu.
– Wcale nie chcę, żebyś mi towarzyszyła. Chcę być sama. Milczeć. Chodzić na długie spacery, im gorsza pogoda, tym lepiej. Nie musicie mnie zabawiać ani pilnować. Może się mylę, ale po twarzy zięcia przemknął cień ulgi.
– Nooo, jak chcesz – westchnęła córka. – To jedź do tego Kołobrzegu. Może rzeczywiście to ci dobrze zrobi... Znajdziemy ci jakiś pokój. Jakby co, to... no wiesz... zawsze możesz zmienić zdanie.
– Dobrze, dziękuję. – Potaknęłam głową.
Pojechałam. Wróciłam po trzech tygodniach. Robert odebrał mnie z dworca. Z pewnym niepokojem wchodziłam do mieszkania, w którym spędziliśmy z Waldkiem znaczną część naszego wspólnego życia, a które teraz miałam zajmować tylko ja. Meble, obrazy, kwiatki w doniczkach, papiery na biurku, wszystko stało niezmienione, jak zapomniane dekoracje do sztuki, która zeszła z afisza. Poczułam, że muszę coś zmienić, bo oszaleję.
Nazajutrz po powrocie zebrałam się w sobie i przystąpiłam do porządków. Do kartonu wkładałam wszystkie fajki, pudełka tytoniu, wyciory, ubijarki, znaczki przynależności klubowych, plakietki z nazwiskiem z różnych targów i konferencji. Zgarnęłam papiery z biurka, jakieś sprawozdania, notes z adresami, kalendarz. Z któregoś wypadło na podłogę zdjęcie. Waldek i jakaś kobieta, młoda i ładna, przytuleni na tle błękitnego nieba. W rogu odbitki była data: 12.09.2021. Czy to nie wtedy był na konferencji naukowej? Zaczęłam przetrząsać szuflady. W dolnej na samym spodzie znalazłam folder z hotelu w Hiszpanii, w którym z całą pewnością nigdy nie byliśmy, i idiotyczną kartkę walentynkową. Mój Waldek i walentynki?! Zabrałam z półki milczącą komórkę męża i podłączyłam ją do ładowania. Hasło nie stanowiło problemu, data urodzenia Magdy, jak zwykle. Mąż zawsze się chwalił, że ma jedno hasło do wszystkiego, żeby łatwiej zapamiętać. Czekając, aż telefon ożyje, krążyłam niespokojnie po mieszkaniu. Tyle lat! Wspólnych, zdawało mi się: udanych... Może to pomyłka, jakiś żart? Usiadłam przy komputerze z bijącym sercem. Zalogowałam się do banku i czując się jak detektyw, zaczęłam sprawdzać historię rachunku miesiąc po miesiącu. Robiło mi się na zmianę to zimno, to gorąco. Gdzieś w oddali zabrzęczała moja komórka.
– Mamusia? – głos Madzi.
– Jak się... – Nie teraz, dziecko – odpowiedziałam i się rozłączyłam.
W międzyczasie telefon Waldka wrócił do życia, w przeciwieństwie do właściciela. Aż się bałam, co w nim znajdę. Ale musiałam wiedzieć. SMS-y, zdjęcia, rejestr połączeń... Godzinę później wszystko było jasne. Siedziałam ogłuszona, zapatrzona tępo przed siebie, jak wtedy w szpitalu. Gdzieś w głębi mnie zaczęło wzbierać coś, czego nie potrafiłam nazwać.
– Ty sukinsynu!!! – wrzasnęłam i rzuciłam telefonem w zdjęcie męża na przeciwległej ścianie. Zdjęcie spadło, w telefonie pękł wyświetlacz. – Ty parszywy, kłamliwy gnoju! – krzyczałam jak opętana. Czułam, jak ogarnia mnie wściekła furia. Tłukłam, darłam i wyrzucałam wszystko, co należało do Waldka, jego pieprzone trofea, pamiątki z naszych wakacji. Pod wieczór zmęczyłam się wreszcie i poszłam spać. „Jutro wywalę cały ten chłam na śmietnik”, pomyślałam mściwie.
Następnego dnia przed południem odwiedził mnie facet z Bractwa Kurkowego, znałam go z widzenia. Przepraszał gęsto, że tak niespodziewanie nachodzi, zakłóca czas żałoby, ale nie miał mojego numeru, a chciałby w imieniu Bractwa zaprosić mnie na odsłonięcie tablicy pamiątkowej i uroczystość poświęconą pamięci mojego męża...
– O, proszę bardzo, tu jest zaproszenie. Będzie nam niezmiernie miło... – Wciskał mi jakąś kopertę. Popatrzyłam na gościa jakby przybył z kosmosu.
– Obawiam się, że to już nie jest mój mąż – odparłam zimno. – Zaproście sobie jego kochankę! – dorzuciłam i zamknęłam mu drzwi przed nosem.