"– Ten dom nikomu szczęścia nie przyniesie – usłyszałam od staruszki, kiedy przyjechałam na oględziny nieruchomości. Nie słuchałam. Wyobraziłam sobie to miejsce z odnowioną stolarką, porządną elewacją, zadbanym ogrodem. Wiedziałam, że dom ma ogromny potencjał i można go szybko sprzedać z dużym zyskiem. I miałam rację. Wkrótce kupiła go para w średnim wieku, która chciała uciec z miasta. Życzyłam im jak najlepiej..." Klara, 38 lat
Mężczyzna po drugiej stronie stołu przesunął w moją stronę dokumenty – podpisane pełnomocnictwo i kopię aktu własności...
– Właścicielce zależy na szybkiej sprzedaży. O ile… hm… ten… da się to sprzedać…
– Och, raczej na pewno! – odparłam z uśmiechem. – To świetna okolica, zieleń, blisko miasta, dobry dojazd. Nie powinno być problemów.
Mój rozmówca, nieprzekonany, wzruszył ramionami.
– Jakieś ukryte wady? – zainteresowałam się. – O czymś takim powinnam wiedzieć, oczywiście nie podamy tego w ogłoszeniu… Będziemy eksponować raczej zalety, niemniej…
Mężczyzna skrzywił się. Wyglądał tak, jakby chciał coś powiedzieć i równocześnie nie chciał.
– No… tego… ponoć miejscowi mówią, że ten dom jest przeklęty – wydusił wreszcie.
– Naprawdę? – zdziwiłam się uprzejmie.
Facet się zawstydził. Poprawił marynarkę, ułożył długopis równolegle do kupki papierów na blacie.
– Oczywiście – roześmiał się – takie tam głupoty… Nie mam pojęcia, o co chodzi! Ale może pani powinna wiedzieć. Tak więc, no, tu są klucze. Ja się będę zbierał…
Wzięłam pobrzękujący pęk żelastwa z idiotycznym breloczkiem i włożyłam do szuflady.
– Dobrze, zajmiemy się wszystkim jeszcze w tym tygodniu – obiecałam. – Będę pana informować.
Gość wyszedł.
Potem uruchomiłam mapy Google, żeby zobaczyć dokładniej, co mnie czeka, lecz zdjęcia satelitarne nawet w powiększeniu niewiele mi powiedziały. Wszystkie pudełka domów wyglądały tak samo: dachy, dachy, dachy… Sięgnęłam po zdjęcie dołączone do dokumentów. Prezentowało nieostry, przyszarzały piętrowy budynek pod jakimś dziwnym kątem. „No, nie!”, pomyślałam. Po pierwsze trzeba tam niestety pojechać i zrobić porządne foty. Nie, żebym się do tego paliła. Przyszła odwilż, drogi tonęły w błocie, wiał przenikliwy wiatr, idealna pogoda na wycieczki. Westchnęłam i zadzwoniłam do Gośki, współpracownicy, której nie było dziś w biurze.
– Hej, mamy zadanie. Trzeba obfocić dom na wsi, do sprzedaży. Tobie to najlepiej wychodzi, jak stoisz z czasem w czwartek?
– Kurczę, bez szans – jęknęła Gosia. – Mam poumawianych klientów! Nie mogę odwołać, bo ten facet już mi dupę truje trzeci tydzień.
– Dobra, spoko, pojadę sama, nie jęcz – wycofałam się z pomysłu.
– No, tylko nie sama! – zaprotestowała koleżanka.
– No wiem, jasne. Wezmę Kazika.
Taką mamy zasadę po kilku nieprzyjemnych sytuacjach, żeby na oględziny nieruchomości, zwłaszcza poza miastem czy na odludziu, nie wybierać się w pojedynkę, bo nigdy nie wiadomo, co się przytrafi. A to dziki lokator, a to wrogo usposobieni sąsiedzi, spróchniałe schody albo współwłaściciel posesji, o którym nikt nam nie wspomniał. Dlatego westchnęłam i zadzwoniłam do męża, żeby nie zdążył zrobić sobie innych planów.
– A gdzie my jedziemy? Co to w ogóle jest? – spytał mąż, kiedy w czwartkowe południe mknęliśmy szosą.
– Dom. Jednopiętrowy, przedwojenny, powierzchnia dwieście metrów. Przypuszczalnie do remontu – opowiadałam, zerkając w notatki. – Plus działka pięćset metrów. Właścicielka sprzedaje przez pośrednika, nie chciała się pofatygować osobiście. Ponoć ma złe doświadczenia z tym miejscem. Facet twierdził, że tam straszy czy coś…
– Żartujesz? – zdumiał się Kazik.
– A, nie – przypomniałam sobie – nie, że straszy, tylko dom jest przeklęty. Czego to ludzie nie wymyślą!
„Dom jak dom. Nic szczególnego”, pomyślałam, gdy stanęliśmy w końcu u celu. Puste okna, jedno ze zbitą szybą. Komin do podmurowania, dach nawet w niezłym stanie. Pstryknęłam kilka fotek, korzystając z przebłysku słońca zza chmur. Przez obwisłą furtkę weszliśmy na podwórko zasypane gnijącymi liśćmi.
– A wy do kogo? – Zza płotu wyjrzała zaciekawiona staruszka. – Do państwa B.? Pani, nie ma ich. Nie żyją.
– Ja z agencji nieruchomości – wyjaśniłam grzecznie. – Dom idzie na sprzedaż.
Wyciągnęłam z torebki klucze z durnym breloczkiem i ruszyłam w stronę drzwi. Po chwili się zorientowałam, że staruszka drepcze za mną.
– Na sprzedaż to sobie może iść, ale powiem wam, że ten dom nikomu szczęścia nie przyniesie. Klątwa – nadawała kobiecina, ładując się bezceremonialnie do środka.
Kazik prychnął i udał atak kaszlu.
– Mhm… – mruknęłam, rozglądając się po poszarzałych ścianach korytarza.
Dwoje drzwi prowadziło do kuchni i pokoju, obok schody na piętro.
– Złe miejsce. Tu kiedyś mieszkał taki jeden, co zarąbał żonę siekierą… – szeptał starczy głos. – Potem Antek, ten się powiesił. Po nim przyszli państwo B. Długo nie pomieszkali, on zginął w wypadku, samochód go potrącił, a ona… szkoda gadać. Sfiksowała. Co tu się nie działo!… Dziecko w końcu zabrała opieka.
Wzdrygnęłam się. Przejmujący ziąb o zapachu pleśni przenikał do szpiku kości. Na pięterku pełno było piór jakiegoś ptaka, który wleciał przez wybite okno i nie umiał się wydostać. Zakurzone truchło leżało na podłodze. Zrobiłam ładne ujęcie widoku na sad i łąkę, tak kadrując, żeby nie było widać wybitej szyby. Zza chmur znów wyjrzało słońce, snop światła wpadł do wnętrza, które od razu poweselało. Drobinki kurzu tańczyły w złocistej smudze. „Jak się to wyremontuje, będzie przytulne wnętrze”, pomyślałam. Wyobraziłam sobie ten dom z odnowioną stolarką, porządną elewacją, zadbanym ogrodem. Naprawdę jest tu spory potencjał.
Pożegnaliśmy wścibską staruszkę, zamknęliśmy dom i ruszyliśmy z powrotem.
– Co za historie! – Kręcił głową Kazik. – Ale miejsce super.
– No, za pięćset tysięcy to powinno się szybko sprzedać. Jak na ten metraż i lokalizację to okazyjna cena – mówiłam zadowolona.
I sprzedało się w dwa miesiące. Dom kupiła para w średnim wieku, która chciała uciec z miasta. Planowali agroturystykę, hodowlę kóz. Życzyłam im jak najlepiej.
Zupełnym przypadkiem dowiedziałam się, że pół roku później facet miał rozległy wylew, leży w śpiączce... No ale to chyba nie jest moja wina?