"Kiedy widziałam ślady szminki na koszuli męża, po prostu wrzucałam ją do pralki. Bez jednego słowa. Adam bawił się tymi kobietami, czułam podskórnie, że dla żadnej mnie nie zostawi, bo i jemu, tak jak mnie, zależało na pozorach. Aż pewnego dnia moja córka zapytała, dlaczego sobie to robię...?" Maria, 53 lata
Wrócisz na kolację? – zapytałam Adama. Wiedziałam, że skłamie. Zawsze kłamał.
– Postaram się zdążyć.
– Postarasz się? Tylko tyle? Przecież mamy gości – odparłam.
– Mam robotę, Maria.
Przyzwyczaiłam się rozpoznawać znaki. Nowe koszule, częstsze wizyty u fryzjera, nawrót zamiłowania do biegania... Robił to z częstotliwością raz na rok, dwa. Pierwsza zdrada, którą odkryłam, nastąpiła, kiedy Marta miała cztery latka. Prawdopodobnie nie była pierwszą zdradą, a z całą pewnością nie ostatnią. Wtedy szalałam. Płakałam, groziłam odejściem, rozwodem. Tak naprawdę nie wyobrażałam sobie, co miałabym począć sama z małym i chorowitym dzieckiem. Czekałam na przeprosiny, na błaganie, żebym dała szansę. Wtedy odegraliśmy cały ten teatrzyk po raz pierwszy. Za drugim razem scenariusz był podobny. I za trzecim. Za czwartym poczułam, że nie mam sił na teatrzyki.
Odkryłam ślady szminki na jego koszuli, ale po prostu wrzuciłam ją do pralki. Bez jednego słowa. Marta była już duża, sporo rozumiała, nie chciałam robić przy niej scen i psuć jej szczęśliwego dzieciństwa. Zależało mi na rodzinie. Przysięgaliśmy przecież, że będziemy zawsze razem. Na dobre i na złe... Wytłumaczyłam sobie, że skoro przeżyłam trzy razy, przeżyję i czwarty.
Adam bawił się tymi kobietami, czułam podskórnie, że dla żadnej mnie nie zostawi, bo i jemu, tak jak mnie, zależało na pozorach. Był dyrektorem w dużej firmie, przyjaźniliśmy się z jego prezesem, razem jeździliśmy na wakacje, razem spędzaliśmy majówki, czasem nawet święta. Adam miał zbyt wiele do stracenia. I ja także miałam. Dlatego czwarty raz zniosłam w milczeniu. Udawałam, że nie widzę jego rozanielonych spojrzeń, ukradkiem wypisywanych esemesów. Tłumaczyłam córce nieobecność taty na kolacjach, zagadywałam, żeby o niego nie pytała. Prasowałam koszule, które zdzierała z niego tamta kobieta. Poprawiałam co rano krawat, który ona miała rozwiązywać... Przeżyłam. Połykając ukradkiem łzy, popijając co wieczór wino, przetrwałam. I na chwilę znowu było normalnie. Adam zarzucał bieganie, a co niedzielę zabierał nas na lody. Obracałam głowę w stronę mijanych po drodze sklepowych witryn i widziałam w nich odbicie szczęśliwej rodziny. O jakiej zawsze marzyłam i jakiej nie chciałam utracić. Także dla Marty, a może przede wszystkim dla niej.
Rozwód? Mój Boże, jak mogłabym zafundować ukochanemu dziecku coś takiego?! Nie chciałam, żeby tak jak ja wychowywała się bez ojca. Bo wciąż pamiętałam, jak bardzo było mi przykro, kiedy tata nie pojawiał się na organizowanym w szkole Dniu Ojca. Kiedy do komunijnego zdjęcia pozowałam wyłącznie z mamą. Kiedy do zepsutej pralki trzeba było wołać sąsiada. Tylko że kilka miesięcy potem Adam znowu zaczął później wracać, znowu odciął mnie od seksu, znowu ćwiczył brzuszki przed każdym śniadaniem...
Nauczyłam się nie zwracać uwagi, traktować to jako część życia. Jeśli to miała być cena za pełną rodzinę? Trudno, wystarczyło mocno zagryźć wargi... Byle w niedzielę usiąść razem do stołu. Teraz, gdy Marta miała już swoją rodzinę, nadal było to dla mnie ważne.
– Zależy mi na tym, żebyś był – powiedziałam. – Jesteśmy rodziną. Przyjechała nasza córka, nasz wnuk. Będą wyjeżdżać dopiero po kolacji.
– Maria, no błagam cię... Spędziliśmy cały weekend razem, a ja nic na to nie poradzę, że muszę zarabiać. Jak wrócę, to wrócę. Ale nie czekajcie specjalnie.
Zasłoniłam ręką zaczynające drżeć usta. Obróciłam się, żeby nie widział, i napotkałam spojrzeniem spojrzenie Marty. Córka stała w progu kuchni, spanikowałam, że słyszała każde słowo.
– Tata ma robotę, więc nie wiadomo, czy zdąży na kolację – zaczęłam paplać. – Maciuś, może ty poprosisz dziadka. – Uśmiechnęłam się do wnuka, który właśnie podczołgał się do nóg swojej mamy. Maluch zagulgotał po swojemu, a ja porwałam go na ręce, chowając poczerwieniałe ze zdenerwowania policzki w blond loczki. Po chwili w głębi korytarza trzasnęły drzwi. Adam wyszedł.
– Chyba zacznę obierać ziemniaki, co? – zapytała Marta. – Weźmy małego na spacer, jak wrócimy, wstawimy je na gaz.
– Dobry pomysł – posadziłam wnuka na krześle.
– To ty obierz ziemniaki, a ja pokroję warzywa na sałatkę. Zrobię ulubioną taty, z majonezem, może jednak zdąży zjeść z nami kolację – znowu zaczęłam gadaniną pokrywać wstyd i upokorzenie. – Ostatnio faktycznie ma huk roboty, ale co poradzić? Jest taki obowiązkowy, zawsze był, przecież wiesz... Urwałam, bo córka chwyciła mnie za rękę.
– Mamo... – Spojrzałam na nią zdziwiona, bo chwyt był tak mocny, że aż bolał.
– Mamo, dlaczego ty się tak nienawidzisz?
– Co takiego?! – zamrugałam zupełnie zdezorientowana.
– O czym ty mówisz? Nie musiałam pytać. Dobrze wiedziałam. To, co przez lata starałam się skrywać przed całym światem, wcale ukryte nie było. I jeśli wcześniej mogłam się łudzić, teraz musiałam przestać. Tyle że zupełnie nie byłam na to gotowa... Córka patrzyła na mnie poważnie.
– Dlaczego ty to sobie robisz, mamo? Wciąż i wciąż? Dlaczego pozwalasz na to ojcu?
– Na co?! Na co mu pozwalam?!
– Przecież wiesz...
– Nie, nic nie wiem. Nie wiem też, o co ci chodzi. Na co mu pozwalam? Pracować na nasz byt? – Policzki paliły mnie jeszcze mocniej niż podczas rozmowy z mężem.
– Przecież masz swoje pieniądze...
– Mówisz o tej skromnej pensyjce? Zresztą co to ma do rzeczy? Ojciec chciałby zdążyć na kolację, ale dostali nowe zlecenia, przecież to nie jego wina... – mówiłam, sama wstydząc się tego, jak odwracam kota ogonem.
– Ci... – Marta znowu mi przerwała. – Cicho, mamo... Nie chcę już tego słuchać. I zapomnijmy o tej rozmowie.
Przystałam na to skwapliwie, ale temat wisiał między nami do końca dnia jak ciężka, gradowa chmura. Podczas spaceru, obiadu, wyjścia do kina. Potem podczas kolacji, na której Adam się nie pojawił. Chmura wisiała, mimo że się śmiałyśmy, mimo że plotkowałyśmy o znajomych. Wisiała także wtedy, kiedy przyjechał zięć, żeby odebrać Martę i Maciusia. Trwała nad moją głową wciąż, mimo że wyszli...
Myślałam o wszystkim, co córka chciała powiedzieć, a co ostatecznie nie padło. Myślałam o swoim upokorzeniu i o tym, co ona czuje. Od jak dawna wiedziała? Może od zawsze? Była bystrą dziewczynką. Moim oczkiem w głowie i dumą. Wiedziałam, że także Adama. Spojrzałam na zegarek. Było już dobrze po dziesiątej. Adam mocno przesadzał, ale mógł, bo wiedział, że nie usłyszy słowa wymówki. Wyobraziłam sobie, jak wraca do domu, rzuca nieuważne „cześć”. Jak wyjada z lodówki resztkę sałatki, a potem idzie pod prysznic, żeby zmyć z siebie zapach innej kobiety. Jak wślizguje się do łóżka, obraca tyłem do mnie i zasypia. Wyobraziłam sobie jutrzejszy poranek. Wspólne śniadanie, kurtuazyjną wymianę zdań, oczy wbite w jajecznicę, którą mu podam, choć sama nie przełknę kęsa. Za każdym razem chudłam kilka kilo, bo prostu nie mogłam niczego przełknąć... Potem pomyślałam o Marcie. O rozmowie, którą zaczęła. O odwadze, jaką musiała w sobie mieć, żeby w ogóle tę rozmowę zacząć... Ukryłam twarz w dłoniach i zaszlochałam.
Marta miała rację. Musiałam siebie bardzo nienawidzić, skoro pozwalałam Adamowi na coś takiego... To ciche przyznanie zadziałało oczyszczająco. Mobilizująco. Podniosłam się z krzesła i wyciągnęłam z pawlacza walizkę. Nie musiałam się spieszyć. Znałam Adama dwadzieścia pięć lat, wiedziałam, że raczej nie wróci przed północą...