"Proszki uspokajające na noc już przestały mi pomagać, litry kawy w ciągu dnia też. Musiałam porozmawiać z Rafałem. Tym razem ostro i poważnie. Wiedziałam, że jak w końcu się nie ruszy i nie znajdzie pracy, to ja się zaraz rozsypię..." Alicja, 40 lat
W środku nocy wstaję z łóżka, nie mogę spać od kilku godzin. Męczą mnie konta, debety, rachunki. „Zapłacić czynsz, zapisać dziecko do okulisty, kupić kurczaka na niedzielę, wpłacić ratę pożyczki, kupić warzywa na targu, bo taniej niż w sklepie”, rozmyślam, planując następny dzień. Zapłacić, kupić, wpłacić, zapłacić, kupić, wpłacić... i tak w kółko. Chyba oszaleję, nie daję rady, nie wyrabiam...
Wszystko jest na mojej głowie a ja coraz bardziej czuję, że się w końcu rozsypię i wyląduję na intensywnej terapii z powodu skrajnego wyczerpania fizycznego i psychicznego. Piętnaście lat małżeństwa trawionego z roku na rok przez coraz większą nudę. Ja żeby odreagować palę papierosy i jem chipsy, on z nudów popija piwo i ogląda telewizję. Rafał nie ma pracy od trzech lat. Zwolnili go w ramach restrukturyzacji szpitala. Był tam zaopatrzeniowcem. A teraz dniami, tygodniami, miesiącami siedzi przed telewizorem i pije piwo. Dobrze, jestem niesprawiedliwa. Od czasu do czasu odkurzy i wrzuci brudy do pralki. To wszystko. Mam wrażenie, że pracy przestał szukać zaraz po tym, jak go zwolnili, odpuścił po kilku nieudanych próbach. Teraz to on już nawet nie próbuje. Nie pracuje przez zniechęcenie i zasiedzenie. Widzę jednak, że jest mu z tym całkiem dobrze i wygodnie, skoro żonka zarabia na wszystko.
Jest trzecia nad ranem, kiedy zasypiam nerwowym półsnem.
Budzę się o szóstej zmęczona. W pośpiechu myję zęby, robię makijaż, robię śniadanie i już wiem, że nie zdążę porozmawiać z mężem. Odkładam tę rozmowę na wieczór.
– Ania, Piotruś, już siódma – mówię, zaglądając do pokoju dzieci. Dzieciaki zwlekają się niechętnie z łóżek. Rafał też wstał.
– Zrobiłam jajecznicę, jest na patelni – mówię do niego, kiedy ubrany w pidżamę wychodzi z sypialni.
– Ok, zrobię kawę – mruczy i ziewa. Denerwuje mnie, mam ochotę nim potrząsnąć, aby nie snuł się leniwie po domu w wyciągniętych gaciach. Chciałabym, żeby spieszył się tak jak ja teraz, ale nie mam czasu się z nim kłócić. Kłótnię też odkładam na wieczór.
Pieniądze z jednego etatu księgowej nie wystarczały, więc zaczęłam brać dodatkowe zlecenia. Kiedy zimą dopada mnie przeziębienie lub grypa, biorę kilka dni urlopu. Na lekarskim płacą przecież mniej. Raz nie wzięłam wolnego i przyszłam do pracy z gorączką. Zemdlałam za biurkiem. Zabrało mnie pogotowie, ale uciekłam ze szpitala, a następnego dnia znów przyszłam do pracy.
– Dziecko, pogoń go do jakiejś roboty – powtarza stale moja matka. – Całe życie będziesz utrzymywać darmozjada?
– To nasza sprawa, nie wtrącaj się – bronię go, choć wiem, że to ona ma rację. Kiedy zaczynam czuć, że dłużej tak nie wytrzymam, wsiadam w samochód i jadę za miasto. Skręcam w pierwszą lepszą polną drogę, wrzucam drugi bieg i toczę się po wybojach polami i lasami. Kiedy już mnie porządnie wytrzęsie na rozdrożach, wracam do miasta. Po takich przejażdżkach mogę spokojniej rozmawiać z Rafałem na drażliwy temat.
– Przeglądałeś ogłoszenia w internecie, wysłałeś jakieś CV? – pytam spokojnie.
– Nie ma nic ciekawego – odpowiada nieuważnie, bo ogląda mecz w telewizji.
– Zmęczona jestem – mówię.
– To się połóż – radzi mi.
– Zmęczona jestem harówką, pracą za dwoje – mówię nadal spokojnie.
– Jutro piątek, w weekend odpoczniesz – mówi i popija piwo.
– Na weekend muszę wziąć robotę do domu, mam zlecenie.
– To chyba dobrze, Ani trzeba buty kupić – stwierdza i nawet na mnie nie spojrzy.
– Rafał, popatrz na mnie – proszę. – Nie daję rady. Ciężko mi utrzymać czteroosobową rodzinę. Pomóż mi.
– Co mam zrobić? – pyta i spogląda na mnie nieco dłużej.
– Chcę, żebyś znalazł pracę – mówię nieco bardziej twardym tonem. W milczeniu kiwa głową.
– W poniedziałek powysyłam CV w parę miejsc. Nie martw się. Zobaczysz, będzie dobrze. I wgapia się w telewizor już na dobre. Chcę mu wierzyć, że będzie dobrze. Muszę mu wierzyć.
Następny dzień to piątek, a w piątki robię zakupy na cały tydzień. W sklepie zwracam uwagę na ceny, wybieram produkty z promocji, o jak najdłuższym okresie ważności. W kasie płacę trzysta pięćdziesiąt złotych. Na miesiąc wydaję w supermarkecie około dwa tysiące złotych. Na czynsz, prąd, gaz, telefon, idą kolejne dwa tysiące złotych. Na ubrania, basen dla dzieci, opłaty szkolne i inne wydatki – do tysiąca złotych. A jeszcze spłacam raty za samochód – pięć stów. W sumie cała nasza rodzina potrzebuje na miesięczne przeżycie minimum pięć tysięcy złotych. Przy etacie i dodatkowych zleceniach daję radę tyle wyciągnąć. Ale jak długo? Nerwy mam tuż pod skórą, żołądek spięty jak dłoń zaciśnięta w pięść, boli mnie głowa, pieką oczy od patrzenia w komputer. Chce mi się płakać, krzyczeć i rzucić wszystko w cholerę. Są takie dni, że rodzinę też, nawet dzieci. Chcę wstać, wyjść, zatrzasnąć drzwi i nigdy nie wracać. Ale Rafał obiecał, że od poniedziałku weźmie się za szukanie ofert...
Dzień od rana zapowiadał się fatalnie. Padał deszcz, a parasolka leżała w szafie zepsuta. Szef miał kiepski humor, a bilanse i raporty piętrzyły się z godziny na godzinę, czekając na dokończenie. Jedyną jasną myślą podtrzymującą mnie na duchu był fakt, że Rafał miał szukać pracy. „Oby tylko coś znalazł”, modliłam się w duchu. Choćby jakąś dorywczą robotę. Miał smykałkę do samochodów, urządzeń i sprzętów, a może w firmie kurierskiej lub ochroniarskiej – myślałam z nadzieją.
– Szukałeś? – zapytałam, kiedy wieczorem przekroczyłam próg mieszkania. Postawiłam siaty na podłodze, skoroszyty z papierami głośno odłożyłam na stół.
– Rafał, mówię do ciebie!
– Ala, chwilę, zostało dziesięć minut meczu – powiedział zniecierpliwiony.
– Szukałeś?! – rzuciłam wściekła, gdy mecz się wreszcie skończył.
– Jutro zacznę szukać. Dziś dawali rozgrywki ligowe – powiedział, sięgając do lodówki po puszkę z piwem. Po czym znowu rozsiadł się przed telewizorem i przełączył na kanał, gdzie dla odmiany zaczął się mecz koszykówki.
– Kpisz sobie ze mnie – powiedziałam dziwnie spokojnie. Rafał nie zaprzeczył i nie potwierdził, czy kpi, czy nie kpi. Miałam ochotę złapać za siekierę i odrąbać mu głowę. Tak z zimną krwią. Ale nie, otworzyłam szafę i wyjęłam walizki...
– Jedziesz w delegację? – zapytał, zerkając na to, co robię.
– Ty jedziesz, i to w nieskończenie długą delegację.
– Co? Odbiło ci? – zapytał, zatrzymując puszkę z piwem w połowie drogi do ust.
– Tak, odbiło. Szkoda tylko, że nie trzy lata temu – mówię z nerwowym śmiechem.
– Co ty wyrabiasz? O co ci chodzi? Zacznę jutro szukać tych cholernych ofert!
Nie odpowiadałam na jego dalsze pytania. Robiłam swoje, a jego słowa spływały po mnie, jak po kaczce. Spakowałam wszystko i wystawiłam walizki za drzwi.
– Ala, no co ty... nie wygłupiaj się – jakoś zupełnie stracił zainteresowanie meczem.
Na walizce postawiłam czteropak piwa.
– Wynoś się – powiedziałam stanowczo.
– Fajny żart, ale raczej mało śmieszny – powiedział.
– Wynocha z mieszkania, kupionego za moje pieniądze – podniosłam głos.
– Dobra, jak chcesz... przenocuję u kumpla – powiedział i wyszedł na klatkę. – A jak ci przejdzie, daj znać na komórkę.
– Mój adwokat da ci znać, ale o rozwodzie. Jak sobie życzysz, może być i na komórkę – dodałam i zatrzasnęłam drzwi.
Potem poszłam do kuchni, gdzie na stole leżała lista sprawunków. Wykreśliłam z niej dwa bochenki chleba, żeberka, kaszankę, jednego kurczaka, ogórki kiszone, śledzie i piwo. No proszę, zaoszczędziłam jakieś sto pięćdziesiąt złotych na tydzień. Od razu poczułam się lepiej.