"To Marek chciał mieć duży dom, ja byłam sceptyczna, bo wiem, ile to wymaga pracy. Mąż jednak obiecał, że wszystkim się zajmie. Niestety, od trzech lat nie kiwnął nawet palcem, żeby zrobić konieczne naprawy. Ja dbam, żeby codziennie miał czyste koszule, skarpety i gacie. Gotuję obiady i piekę ciasto na niedzielę. Odkurzam, myję podłogi i okna, prasuję. On nie robił nic. W końcu miarka się przebrała..." Joanna, 32 lata
– Marek! – krzyknęłam z kuchni. – Ten zawias w szafce trzyma się tylko na słowo honoru! Prosiłam cię, żebyś…
– Tak, tak, wiem. Przecież zrobię – odburknął z pokoju.
– Pytanie tylko kiedy?
– No nie męcz, kochanie. Dziś piątek, człowiek chce odpocząć. W moim domu rodzinnym stoi prawie stuletni kredens i nie przypominam sobie, żeby dziadek kiedykolwiek musiał coś przy nim majstrować. A teraz wszędzie ta chińszczyzna… – marudził.
– Zamiast ględzić, po prostu byś przykręcił, i z głowy.
– Zrobię, obiecuję.
I tak kończyły się wszystkie moje prośby o to, by mąż pomógł z czymś w domu. Delikatnie domknęłam drzwiczki i modliłam się, by którejś nocy nic nie odpadło i nie stłukło płyty indukcyjnej.
Kiedy wprowadzaliśmy się do naszego domu, nie zostało nam wiele pieniędzy na urządzenie się. Wolałam, by zainwestować w sprzęty kosztem mebli, ale to nie oznacza, że szafki mogły sobie teraz niszczeć przez lenistwo mojego męża. Nigdy nie uśmiechało mi się mieszkanie w domu. Więcej sprzątania, gigantyczne koszty ogrzewania, dojazd do centrum utrudniony, ale Marek nalegał.
– To prawdziwa okazja. Dwa miejsca parkingowe, ogródek, taras… – kusił. – Wielka piwnica na wszystkie moje graty, a dla ciebie przedsionek z wielką szafą na buty. I można się wprowadzić już po lekkim odświeżeniu. Nie trzeba wielkiego remontu – ekscytował się jak dziecko.
Porównałam cenę z innymi ofertami na rynku i musiałam przyznać mu rację. Sprzedaliśmy więc mieszkanie i sfinalizowaliśmy zakup domu. „Do lekkiego odświeżenia”, mruczałam pod nosem, sprzątając po kolacji. Nie licząc tych nieszczęsnych mebli kuchennych, lodówki, pralki i zmywarki, nic innego nie kupiliśmy. Ekipy remontowe liczyły sobie jak za zboże, a mąż, który obiecał, że wszystkim się zajmie, jak tylko znajdzie chwilę czasu, od trzech lat nie kiwnął w domu palcem. Rozumiałam, że dużo pracuje, nawet w weekendy, ale powoli kończyła mi się cierpliwość. Przy schodach nie było barierek, więc trzeba było uważać. Zwłaszcza wieczorami. Jeden schodek nieco się poluzował i jeśli źle się stąpnęło, można było solidnie polecieć. Pewnego poranka, kiedy myłam zęby, kratka wentylacyjna spadła mi prosto na głowę.
– Marek, do cholery! Zacznij ogarniać tę chałupę, bo się ktoś tu w końcu zabije!
– Przecież nic ci się nie stało. – Przyczłapał w piżamie do łazienki i ziewał przeciągle, zamiast zacząć działać.
– Napraw to! – syknęłam.
Cisnęłam szczoteczką w kubek i poszłam wstawić wodę na kawę. Marek długo nie schodził, więc myślałam, że załatwił sprawę kratki i może nawet tego kapiącego kolanka. Jednak po przyjściu z pracy zauważyłam, że ten nieszczęsny kawałek plastiku leży połamany na łaziennej półce, a pod zlewem nadal stoi miska. Cała wściekła czekałam na jego powrót z pracy.
– No próbowałem przecież. – Mąż bezradnie rozłożył ręce. – Ale ten badziew rozpadł mi się w rękach. – Beztrosko wzruszył ramionami.
– Pojechałeś do marketu po nową?
Spojrzał na mnie jak na wariatkę.
– Nie będę się pchał przez pół miasta po jedną kratkę. Kupi się przy okazji.
„Przy okazji” nie nastąpiło przez kolejne kilka tygodni. A ja tylko sprzątałam białe kafelki z kurzu, który ciągle nawiewał z wentylacji.
– W końcu zapowiada się wolny weekend! – krzyknął Marek pewnego dnia po wejściu do domu.
Cała w skowronkach wybiegłam do przedsionka, bo byłam przekonana, że te słowa są skierowane do mnie. Cieszyłam się, że mąż w końcu wygospodarował czas i zajmie się naprawami.
– Naprawisz zawias, przymocujesz kratkę i… – Uzbierała się tego cała litania, ale Marek nie pozwolił mi mówić dalej.
– Nie, yyy, tego, Stachu ma kawalerski i zaprasza chłopaków w następny weekend do domku nad jeziorem.
– Zimno jest – burknęłam, bo tylko to przyszło mi do głowy.
– Nic się nie martw, napalimy. A oprócz tego Michał bierze ze sobą kilka litrów swojego słynnego bimberku. – Uśmiechnął się i udał, że nie poruszyłam tematu związanego z ogarnianiem tych wszystkich domowych usterek.
Byłam tak wściekła, że sama zapragnęłam chlapnąć sobie kieliszek michałowego bimbru. W barku mieliśmy tego jeszcze trochę z poprzedniej imprezy. Po trzech głębszych, by już się nie denerwować i nie myśleć, poszłam spać. Postanowiłam, że sama sobie poradzę, choć jeszcze nie wiedziałam jak. Ale od czego ma się koleżanki?
– Leń jeden śmierdzący – psioczyłam podczas przerwy śniadaniowej w pracy. – Jak tak, to każdemu pomoże, w robocie niezastąpiony, a w domu dwie lewe ręce. – Z emocji prawie zakrztusiłam się bułką.
– Masz. – Anka wręczyła mi jakąś kolorową karteczkę i przy okazji solidnie walnęła mnie w plecy. Kęs przewędrował do żołądka i odzyskałam oddech.
– Co to? – wykrztusiłam.
– To taki pan Mieciu złota rączka. Wrzuca te ulotki u mojej mamy na osiedlu. Przyszedł jej kiedyś meble poskręcać, zlew przepchać i chyba sufity też jej malował. Wcisnęła mi jedną do torebki na wszelki wypadek. Może ci się przyda.
I tak w mojej głowie zaczął układać się plan. Zrobiłam pełną listę rzeczy, które w domu wymagają naprawy i wykręciłam numer do pana Miecia. Chciałam, by przyszedł pod nieobecność Marka.
– Nie ma sprawy, pani kochana – zgodził się na przyszłą sobotę. – Będę na siódmą. Zobaczę, co i jak, bo pewnie trzeba będzie skoczyć do marketu.
Tydzień później, w piątek po pracy, Marek szczęśliwy i zadowolony wsiadł w opla i ruszył na popijawę. Kiedy upewniłam się, że odjechał, zerknęłam do jego skrytki. Wiedziałam, że trzyma tam jakieś zaskórniaki na czarną godzinę. Ja nie zamierzałam płacić ze swoich ani złotówki. Wszystkie swoje obowiązki domowe spełniałam bez zarzutu…
Pan Mietek stawił się punktualnie. Po kolei sprawdził każdą usterkę, spisał listę zakupów i podał stawkę za swoje usługi.
– Ale u mnie wszystko na fakturę! – zastrzegł.
– Bardzo dobrze. – Uśmiechnęłam się. – Będę mieć podkładkę dla męża.
Po godzinie wrócił i od razu wziął się do roboty. Zaparzyłam mu kawę i cichutko siedziałam w salonie. Ufałam, że nie muszę mu patrzeć na ręce. Przed siedemnastą mój fachowiec ogłosił fajrant. Drzwi od szafki chodziły jak złoto, schodek nie skrzypiał, kratka wentylacyjna trzymała się solidnie, kolanko pod zlewem nie przeciekało. Oprócz tego pod drzwiami garażu pan Miecio zamontował nową uszczelkę, bo poprzednia sparciała i podczas deszczu wlewała się woda. Dokręcił też coś w oknach, bo wiecznie wiało, zwłaszcza w sypialni. Potem podpisał fakturę, podziękował i polecił się na przyszłość.
Marek wrócił zadowolony i zmęczony. W niedzielny wieczór niczego nie zauważył, ale w poniedziałek dostrzegł brak miski pod zlewem. I po nitce do kłębka zaczął odkrywać kolejne naprawy.
– Ktoś tu był? – spytał podejrzliwie.
– Tak, fachowiec – odparłam.
– Po co? – jęknął. – Mówiłem, że to zrobię.
– Ale nie zrobiłeś. – Beztrosko wzruszyłam ramionami.
– Tylko niepotrzebnie się wykosztowałaś.
– Ja? – zdziwiłam się. – Ja nie wydałam ani złotówki.
– Więc skąd?… – Rzucił się do swojej skrytki. – Tysiąc?! – Spojrzał na fakturę, którą tam włożyłam.
– Plus materiały – uzupełniłam.
– Chryste. – Ręce mu się zatrzęsły. – Dlaczego wzięłaś całość z moich?
– Bo ja się ze swoich domowych obowiązków wywiązuję – odparłam. – Dbam, żebyś codziennie miał czyste koszule, skarpety i gacie. Gotuję ci obiady i piekę ciasto na niedzielę. Odkurzam, myję podłogi i okna, prasuję. Ty nie robisz nic.
Zostawiłam go milczącego.
– Aśka, jestem ci winien przeprosiny. – Pokajał się wieczorem. Widać przemyślał sprawę.
– Przyjmuję. – Uśmiechnęłam się. Wiedziałam, że mój mąż nie lubi takich wyznań. – Ale ucz się na błędach. – Pogroziłam mu palcem. – A! I trzeba zadzwonić do fachowca od barierek.
– Zadzwonię.
– Teraz!
Mąż sięgnął po telefon.