Ciotka Lodka przysłała list z zaproszeniem na wesele jej syna, które miało się odbyć w pierwszy dzień świąt. Z tym zaproszeniem miałam poważny kłopot, bo ciotka stanowczo zażądała, żebym wreszcie pokazała rodzinie swojego męża. "Tyle się o Adamie nasłuchaliśmy, że już go prawie znamy. Tylko jeszcze chcemy go zobaczyć i ugościć weselnym kołaczem”, napisała. Kłopot polegał na tym, że ja swojego męża też znałam tylko z własnych opowiadań, i też nie widziałam go jeszcze na oczy. Bo Adaś nigdy nie istniał... Justyna, 32 lata
Tuż po szkole pielęgniarskiej wyjechałam razem z przyjaciółką aż do Szczecina. Danka błyskawicznie znalazła męża i po roku wróciła z nim w nasze rodzinne Bieszczady. Ja zostałam, podobało mi się w mieście, miałam tu pracę i nadzieję, że też mi się trafi dobra partia. Jednak czas płynął, a narzeczony się nie pojawił.
Rodzinę odwiedzałam wtedy raz do roku, bo podróż pociągiem trwała wieki, więc na częste wyjazdy nie mogłam sobie pozwolić. Ale dzięki temu unikałam ciągłego kontrolowania mojego życia, a gdy było trzeba, mogłam je nawet trochę podkolorować. I właśnie w ten sposób, zupełnie niewinnie, powstał Adaś, mój narzeczony.
Zbliżałam się wtedy do trzydziestki, mama zamartwiała się moim staropanieństwem, a tato zaczął mi szukać kandydata na męża wśród synów sąsiadów. To było nie do zniesienia.
– Ja mam już narzeczonego – skłamałam zupełnie niechcący. – Znamy się od roku i wkrótce zamierzamy się pobrać.
To małe kłamstwo sprawiło radość rodzicom, więc musiałam brnąć dalej. Opowiadałam o Adamie coraz bardziej barwne historie i tak się w nie wczuwałam, że niemal sama uwierzyłam, że ten idealny mężczyzna istnieje. Sprawę ślubu załatwiłam krótko. Zawiadomiłam rodziców w liście, że podpisaliśmy już papiery w urzędzie, a sakramentalne „tak” i porządne wesele urządzą nam w przyszłości, jak będzie więcej czasu. Wymyśliłam mojemu mężowi bardzo odpowiedzialne stanowisko, dzięki któremu nie miał wcale czasu, a i w odwiedziny do teściów nie mógł przyjeżdżać.
– Wy, młodzi, dzisiaj ciężko pracujecie – współczuła mi mama. – Ale znajdziecie czas na dzieci?
Spodziewałam się tego pytania, więc w odpowiedzi westchnęłam, robiąc smutną minę. Mama odebrała sygnał, że mamy kłopoty z płodnością, i dała mi spokój.
I tak przeleciało kolejnych kilka lat. Wciąż miałam nadzieję, że wymyślony Adaś przybierze postać cielesną, szybko się pobierzemy i sprawy same się uporządkują, ale tak się nie stało. Tymczasem zaproszenie ciotki Lodki było stanowcze i nie mogłam się wymigać od przywiezienia męża na wesele.
W tej sytuacji miałam dwa wyjścia. Po pierwsze – wziąć fikcyjny rozwód, jednak tego nikt by mi nie wybaczył.
– Taki wstyd! W naszej rodzinie rozwodów nigdy nie było! – już słyszałam lamenty mamy.
Drugim wyjściem było znaleźć zastępczego Adasia. To zadanie okazało się jeszcze trudniejsze. Miałam wielu znajomych, ale wszyscy żonaci. Przez kilka dni chodziłam jak struta. W końcu zwierzyłam się koleżance ze swojego kłopotu.
– Chyba udam chorą i nie pojadę na to wesele – powiedziałam zrezygnowana.
– To niedobre wyjście. A co będzie, jeśli rodzina się zmartwi i przyjedzie do ciebie? – spytała Krysia.
– To już nie wiem, co robić. Pozostaje mi zapaść się pod ziemię.
– A nasz techniczny ze szpitala? Ten Karol? – podsunęła mi pomysł. – Jest ciapowaty i mało przystojny, ale jednak chłop.
To był jakiś pomysł. Ale z tym Karolem nigdy wcześniej nie rozmawiałam, głupio mi było tak po prostu zaprosić go na święta do rodziny. Na szczęście Krysia była bardziej przebojowa.
– Ja to załatwię – obiecała.
Dwa dni później zaaranżowała nam spotkanie w szpitalnej stołówce. Karol przy bliższym poznaniu zyskał. Okazał się nieśmiały i małomówny, ale w gruncie rzeczy nie tak ciapowaty, jak by się wydawało. Najważniejsze, że zgodził się pojechać ze mną na wesele. W dodatku w roli męża.
– Nie krępuj się, on i tak nie ma z kim spędzić świąt, rozerwie się, naje, napije, będzie dobrze – przyjaciółka dodawała mi otuchy.
W dzień wyjazdu umówiłam się z Karolem na dworcu. Mój udawany mąż prezentował się całkiem nieźle. W dodatku był szarmancki. Znalazł nam wygodne miejsce, pomógł mi z walizką.
– Pamiętaj, że masz na imię Adaś – przypomniałam mu, zanim wysiedliśmy.
– Adaś – powtórzył. – Pamiętam.
Mój udawany mąż z miejsca zrobił piorunujące wrażenie na rodzinie.
– Duży, dobrze zbudowany. Piękny mężczyzna. Od razu widać, że to ktoś ważny – zachwycała się dumna mama.
– Mało mówi, a to znaczy, że jest mądry – wtórowały jej ciotki.
Najbardziej się bałam, że Karol, zwany Adasiem, upije się i wszystko się wyda. Ale i tu mnie nie zawiódł. Miał mocną głowę i przez całe wesele trzymał fason.
Gdy wyjeżdżaliśmy, rodzina żegnała mojego męża z żalem.
– Przyjedźcie do nas na całe lato – nalegała moja mama.
– Przyjedziemy, niech się mamusia nie martwi – obiecał Karol, składając na dłoni teściowej głośnego całusa.
Po tych kilku dniach spędzonych razem było mi szkoda, że nasze fikcyjne małżeństwo się skończyło. Ale w tym żalu nie byłam sama. Zanim pociąg dowiózł nas do Szczecina, Karol zaproponował mi randkę.
– Wszystko stanęło na głowie, ale zgoda! – ucieszyłam się.
Na wakacje pojechaliśmy już jako prawdziwe małżeństwo. Moi rodzice nie wiedzą, że ich okłamałam, i do dziś nazywają Karola Adasiem.