"Usadziłam moje koleżanki przy stole, podałam kawę i ciasto. Gawędziłyśmy o dzieciach, wnukach... Pokazałam im swoje zdjęcia z wakacji. Przedstawiały mnie z wnukami: sześcioletnim Patrykiem i dziesięcioletnią Alicją. Była też na nich moja jedyna córka, Marzenka. Wyszła za niemieckiego biznesmena. Wszystkie podziwiały, jak elegancko wygląda, jak dobrze jej się ułożyło. – Na pewno jesteś dumna i szczęśliwa – mówiły. Przytakiwałam, bo co miałam zrobić. Ale kiedy wyszły, nie mogłam powstrzymać łez... Bogusława, 67 lat
Z uśmiechem przyjmowałam imieninowe życzenia od koleżanek. Henia objęła mnie serdecznie i powiedziała wesoło:
– Zdróweczka, pieniążków i radości z wnuków, kochana!
Przy ostatnich słowach poczułam bolesne ukłucie w sercu. Usadziłam moich gości przy stole, podałam kawę i ciasto. Następne dwie godziny spędziłam na pogawędce z nimi, pokazując swoje zdjęcia z wakacji. Przedstawiały mnie z wnukami: sześcioletnim Patrykiem i dziesięcioletnią Alicją. Była też na nich moja jedyna córka, Marzenka, ale zabrakło zięcia, Niemca, który miał w Koblencji firmę i został tam, żeby pilnować interesów. Tak przynajmniej mówiła Marzena. Frieder nigdy nie przyjeżdżał do Polski. Widziałam go tylko raz, na ich ślubie. Koleżanki, oglądając zdjęcia, zachwycały się eleganckim wyglądem Marzenki, jej bogatymi strojami i urodą dzieci.
– Udały ci się wnuki! – mówiły.
Kiedy się pożegnały, usiadłam ciężko w fotelu i westchnęłam. Mogłam wreszcie zrzucić maskę. Spojrzałam na rozrzucone na stole zdjęcia. Przymknęłam oczy i uśmiechnęłam się ironicznie. „Boże! Gdyby one wiedziały, jak było naprawdę…”, pomyślałam z goryczą.
Wróciłam pamięcią do tych dwóch tygodni spędzonych z córką i wnukami. Kiedy Marzenka zadzwoniła, że chce przyjechać z dziećmi do Polski na wakacje, uradowałam się ogromnie. Patryka znałam tylko ze zdjęć i opowieści, a Alę widziałam ostatnio, gdy skończyła trzy latka. Miałam mnóstwo pomysłów, jak uprzyjemnić im pobyt w naszym miasteczku. Zaplanowałam wycieczki nad jezioro i wyprawy do lasu na jagody. Sąsiada, złotą rączkę, poprosiłam, żeby zrobił w ogródku huśtawkę i domek na drzewie. Kupiłam trochę gier i książek na wypadek, gdyby pogoda nie dopisała. Kiedy zadzwoniłam do córki i opowiedziałam o tych przygotowaniach, w słuchawce zapadła cisza.
– Och, mamo! Jesteś kochana! – odezwała się w końcu Marzenka. – Tyle trudu w to włożyłaś! Tylko że…
– Tylko że co? – dociekałam.
– No, wiesz… To właściwie… Zupełnie niepotrzebne.
– Niepotrzebne?! – zdumiałam się. – Dlaczego?!
– Bo widzisz… Nasza mieścina jest nudna i zapyziała. A moje dzieci są przyzwyczajone do czegoś innego. Spędzamy wakacje w eleganckich kurortach, w komfortowych warunkach. No, jak ja je tam do ciebie przywiozę?! Będą się tylko męczyć i nudzić, a przecież powinny wypocząć. Zrozum to. Dlatego zarezerwowałam dla nas wczasy w znanym uzdrowisku, z wszelkimi wygodami i atrakcjami.
Zrobiło mi się bardzo przykro.
– Ty sama wychowałaś się w tej zapyziałej mieścinie! – mimowolnie podniosłam głos. – Wstydzisz się jej?! Twoje dzieci powinny poznać swoje korzenie, rodzinne tereny!
– Oj, mamuś! Ty od razu musisz robić ze wszystkiego tragedię! Zadzwonię za parę dni, jak się uspokoisz i przemyślisz sprawę! No, to pa! – odpowiedziała Marzena i rozłączyła się.
Przyjęłam zaproszenie córki. Bardzo chciałam zobaczyć ją i wnuki. Miałam też nadzieję, że uda mi się namówić dzieci do odwiedzenia rodzinnych stron ich mamy.
W umówionym dniu znalazłam się w recepcji eleganckiego hotelu, gdzie czekała na mnie Marzenka. Myślałam, że powita mnie z dziećmi na dworcu, ale wyjaśniła, że nie lubi szopek powitalnych. Uściskałam ją ze wzruszeniem, mimo pewnej powściągliwości z jej strony. Była taka elegancka i zadbana. Powiało od niej wielkim światem.
– A gdzie moje kochane wnuczęta? – spytałam, rozglądając się.
– Czekają w twoim pokoju – wyjaśniła Marzena i poprowadziła mnie na górę.
Dzieci na mój widok z trudem wyjąkały kilka słów łamaną polszczyzną i sztywno podały mi ręce. Kiedy je zagadnęłam serdecznie i chciałam przytulić, odsunęły się i spojrzały pytająco na matkę, wzruszając ramionami.
– One nie mówią po polsku! – wyjaśniła Marzena. – Jak będziesz im chciała coś powiedzieć, to ja przetłumaczę.
Zaszwargotała coś do Ali, a ona wzięła za rękę Patryka i, nawet na mnie nie patrząc, wyszli z pokoju. Odzyskałam wreszcie mowę i z oburzeniem zwróciłam się do córki:
– Marzena! Ty ich nie nauczyłaś mówić po polsku?! Jak tak można?! To przecież twój ojczysty język! Ich też!
– Oj, mamo! Znowu wpadasz w ten patetyczny ton! – żachnęła się córka. – Nie będę dzieciom komplikować życia. Żyją w Niemczech, tam się uczą, ich tata jest Niemcem i noszą niemieckie nazwisko. Tak jest dobrze! Po co mam sobie ściągać na kark urzędników Jugendamtu, którzy czepiają się rodzin „wielokulturowych”? Gdyby dzieci mówiły po polsku, byłyby tylko problemy.
Zacisnęłam usta i nic nie odpowiedziałam. Było mi jednak strasznie przykro. Nurtowała mnie jeszcze jedna myśl.
– No, a jak Ala pisała do mnie kartki, skoro nie zna języka?
– Zwyczajnie! – wyjaśniła Marzena znudzonym głosem. – Pisałam jej na brudno, a ona odwzorowywała litery i tyle! – wzruszyła ramionami i wyszła.
Długo siedziałam w fotelu, walcząc ze łzami, poczuciem upokorzenia i chęcią wyjazdu. Miałam jednak nadzieję, że kiedy Ala i Patryk poznają mnie lepiej, zbliżymy się do siebie. Myliłam się.
Przez następne dwa tygodnie widywałam wnuki tylko przy posiłkach i na kilku wspólnych wycieczkach. Przez resztę czasu zajmowała się nimi opiekunka. Marzenka parę razy skłoniła dzieci do zrobienia sobie ze mną zdjęć. Kazała im się uśmiechać i przytulać do mnie. Dzieci dobrze wykonały swe zadanie, bo na fotografiach wyglądamy na kochającą się rodzinę. W rzeczywistości Ala i Patryk prawie się do mnie nie odzywali, traktowali jak obcą, jak uciążliwy dodatek do wakacji. Starannie omijali mnie wzrokiem, trzymali się matki albo młodej opiekunki i widać było wyraźnie, że kontakt ze mną to dla nich niemiły obowiązek, który spełniają pod przymusem. Wieczorami płakałam w swoim pokoju, a w dzień udawałam, że wszystko jest w porządku. I kiedy wczasy się skończyły, obie strony przyjęły z ulgą rozstanie. Na pożegnanie wnuki cmoknęły mnie w policzek, najwyraźniej pouczone przez matkę.
– Kiedy znowu się zobaczymy? – odważyłam się spytać Marzenę, zanim wsiadłam do taksówki, która miała mnie zawieźć na dworzec.
– Wpadnę do ciebie na parę dni, jak dzieci trochę podrosną. – obiecała córka.
– Kiedy je znowu zobaczę? – chciałam wiedzieć.
– No wiesz, mamo… – Marzena uciekła gdzieś wzrokiem. – One już pewnie do Polski nie przyjadą, bo wolą cieplejsze kraje… A ty też jesteś coraz starsza, zdrowie już nie to, więc szkoda mi cię męczyć i ciągać do Niemiec…
Serce mi się ścisnęło.
– Marzenka… Córeczko… – wyszeptałam zdrętwiałymi wargami.
– No, przecież będę dzwoniła! Napiszę czasem i przyślę parę fotek! – dodała Marzena z udaną wesołością. – Będziesz na bieżąco wiedziała, co u nich słychać. Przecież rozumiesz! – w głosie córki zabrzmiało zniecierpliwienie.
– Rozumiem… Wszystko rozumiem… – odparłam cichutko i wsiadłam do auta.
Dostrzegłam jeszcze, jak Marzena wzrusza ramionami i wchodzi z dziećmi do hotelu. Elegancka, światowa. I obca…
Takie były moje wspomnienia. Zgarnęłam ze stołu zdjęcia z wakacji, które pokazałam koleżankom, i wrzuciłam do szuflady. „Czas iść spać”, pomyślałam. Podniosłam się z fotela i powlokłam do sypialni. Przetarłam piekące powieki. „Tak. Najważniejsze, że córka i wnuki są zdrowe i szczęśliwe… A ja? Cóż ja, stara wdowa. Swoje przeżyłam”, westchnęłam ciężko i łza spłynęła mi po policzku.