"Gdy umarł Andreas, przeżyłam prawdziwy horror. Ale szybko okazało się, że to nie koniec moich problemów..."Beata C., lat 30
Kondukt żałobny przesuwał się powoli w kierunku miejsca pochówku. Nie wiem, jak pokonałam ten krótki odcinek. Byłam zupełnie wyczerpana przeżyciami ostatnich dni. W mojej głowie kołatało się jedno pytanie. Co teraz będzie ze mną i moim synkiem?
Wyszłam za mąż z miłości. Kiedy się pobieraliśmy, miałam dwadzieścia pięć lat, Andreas – pięćdziesiąt. Poznaliśmy się w Hamburgu, w kawiarni. Pracowałam jako pilot wycieczek zagranicznych. Znam dobrze język niemiecki. Czekałam właśnie na swoich podopiecznych w kawiarence obok parkingu. Nagle mężczyzna siedzący obok podniósł do góry filiżankę i powiedział:
– Wznoszę za panią toast!
Inni goście zareagowali błyskawicznie, sięgnęli po swoje trunki i, śmiejąc się, unieśli je do góry, dołączając się tym samym do toastu.
Mężczyzna wstał i wyraźnie skierował swoje kroki w moją stronę. „Jeżeli zechce się przysiąść do mojego stolika, będę musiała mu pozwolić”, pomyślałam, chociaż nie lubiłam w ten sposób zawierać znajomości. Właściwie wbrew sobie zaczęłam z nim rozmawiać. Mężczyzna był wyjątkowo sympatyczny, przystojny, po prostu mi się spodobał. Czas szybko płynął na rozmowie. W końcu musiałam się z nim pożegnać.
Wymieniliśmy się adresami, numerami telefonów. Umówiliśmy się na następne spotkanie, przy okazji pilotowania przeze mnie kolejnej wycieczki do Niemiec. Radośniejsza niż zwykle wróciłam do domu. Już po kilku spotkaniach wiedziałam, że Andreas jest mężczyzną, o jakim marzyłam. Mój przyjaciel z Hamburga zyskał sobie przychylność rodziny i... po sześciu miesiącach poprosił mnie o rękę.
Wprowadziłam się do dwupokojowego mieszkania w centrum Hamburga. Dwa lata po ślubie urodził się nam syn. Byłam szczęśliwą żoną i matką. Firma budowlana mojego męża przynosiła skromne dochody. Nigdy nie mieliśmy zbyt dużo pieniędzy. Jednak marzyliśmy o pięknym domu z ogrodem, zwłaszcza od chwili, gdy na świecie pojawiło się dziecko. Andreas robił wszystko, aby nasze życzenia stały się rzeczywistością. Bardzo dużo pracował, teraz wiem, że zdecydowanie za dużo.
Pewnego dnia nadarzyła się okazja kupna niewielkiego domu. Nie zastanawialiśmy się długo. W ciągu miesiąca załatwiliśmy wszystkie formalności. Jedynym naszym zmartwieniem była spłata kredytu, który zaciągnęliśmy na kupno nieruchomości. Kiedy pytałam Andreasa, jak wysoka jest pożyczka, odpowiadał, że na pewno sobie poradzimy. Uspokojona, nie wracałam już do tego tematu.
Był piękny dzień. Bawiliśmy się z synkiem w ogrodzie. Nagle mąż zbladł i złapał się za serce.
– Wezwij karetkę, źle się czuję – wyszeptał z trudem.
Pobiegłam do domu i wezwałam pogotowie. Po chwili usłyszałam sygnał karetki. Przez cały czas byłam obok męża, pamiętam, że bałam się go dotknąć. Myślałam, że mogę sprawić mu ból. Nie wiem, kiedy zjawił się lekarz i zaczął badać męża.
– Proszę pani, bardzo mi przykro, ale mąż nie żyje, w niczym nie mogę już pomóc. To był rozległy zawał serca... Nie mogliśmy nic zrobić...
Zemdlałam. Z opowiadań wiem, że jeden z pielęgniarzy przeniósł mnie do domu.
Lekarz poprosił Gertrudę, moją sąsiadkę, o opiekę nade mną i synkiem.
– Beato, obudź się! – dotarł do mnie jej głos. – Wiem, to straszne, co się stało, ale musisz wziąć się w garść. Czy chcesz, żebym powiadomiła twoich bliskich?
– Za chwilę zadzwonię do mamy, na pewno przyjedzie. Dziękuję, Gertrudo – powiedziałam i znowu się rozpłakałam.
– Posłuchaj, nie możesz być teraz sama. Na pewno mieliście jakichś znajomych. Zadzwoń po kogoś! – namawiała mnie sąsiadka. Wszystkie moje przyjaciółki i najbliższa rodzina są w Polsce. W tej chwili mogłam poprosić jedynie o pomoc któregoś ze znajomych Andreasa.
Otworzyłam szufladę, znalazłam notes męża. Postanowiłam zadzwonić do kilku najbliższych kolegów. Z chwilą wykręcenia pierwszego numeru telefonicznego zaczęła się prawdziwa gehenna. Miałam wrażenie, że otworzyłam puszkę Pandory, a nie zwykły notesik. Kiedy zadzwoniłam do Gerharda i Ingrid, dowiedziałam się, że bardzo mi współczują, ale niestety nie mogą mi pomóc. Następni „przyjaciele” bez słowa wstępu zażądali ode mnie zwrotu pieniędzy, które rzekomo pożyczył od nich mój mąż na zakup domu. Po tej rozmowie musiałam dać za wygraną.
– Gertrudo, ja już nie mam przyjaciół ani znajomych. Za to z pewnością przybyło mi wrogów.
– Ja ci pomogę, razem jakoś sobie poradzimy. Potem przyjedzie twoja mama, poczujesz się znacznie lepiej – zadeklarowała się sąsiadka.
Tymczasem najgorsze było dopiero przede mną. W ciągu zaledwie kilku dni mój dom odwiedziło tylu urzędników, ilu nie widziałam w całym swoim życiu. Pierwszy pojawił się przedstawiciel banku, informując mnie o stanie mojego zadłużenia. Potem przyszedł agent ubezpieczeniowy, następnie radca prawny. W ciągu kilku godzin zostałam bez grosza, bank i wierzyciele nie zostawili mi dosłownie nic. Nagle okazało się, że tonę w długach. Czułam się osaczona, wydawało mi się, że jestem w sytuacji bez wyjścia. Gdyby nie moja mama, która po przyjeździe nie opuszczała mnie nawet na krok, kto wie, jaki byłby finał. Przyznam się, że myślałam wtedy o samobójstwie.
Po dwóch tygodniach powoli zaczęłam wychodzić z szoku. Do Niemiec przyjechała moja najlepsza przyjaciółka, Monika. Była bardziej obrotna ode mnie i na szczęście znała także niemiecki. Wynajęła prawnika i poleciła mu, aby się wszystkim zajął. Ona nigdy nie traciła zimnej krwi, zawsze potrafiła znaleźć jakieś sensowne wyjście z sytuacji. Była też szczera, czasami nawet aż do bólu:
– Beata, twój mąż postąpił bardzo nieodpowiedzialnie. Jak mógł nie poinformować własnej żony o tych wszystkich zobowiązaniach! Mało tego, nie miał polisy ubezpieczeniowej. Nie pomyślał nawet o tym, aby zabezpieczyć ciebie i dziecko, to straszne!
– Wiesz, to także moja wina...
– Wybacz, ale nie bardzo rozumiem! – dziwiła się Monika.
– Ten dom to był mój pomysł, Andreas po prostu robił wszystko, żebyśmy mogli tutaj zamieszkać – usprawiedliwiałam męża.
– To prawda, rzeczywiście zrobił dosłownie wszystko – zauważyła zgryźliwie Monika.
– Nie żartuj sobie, Andreas był przepracowany i zestresowany. Nie chciał, żebym się martwiła i dlatego to wszystko tak... – znowu się rozkleiłam, a z oczu popłynęły mi łzy.
– Posłuchaj, łzami go nie wskrzesisz. Musimy pomyśleć, jak pozbyć się długów, a przede wszystkim dowiedzieć się, czy przysługuje ci jakaś renta. Przecież musisz z czegoś żyć!
Następnego dnia zjawił się prawnik. Szczegółowo przeanalizował wszystkie umowy, dokumenty, na których figurowało nazwisko mojego męża. Wspólnymi siłami udało się nam też oszacować stan majątkowy. Okazało się, że po sprzedaży maszyn i urządzeń budowlanych, które należały do Andreasa, oraz dwóch samochodów, wystarczy na pokrycie długów. Odetchnęłam z ulgą. Ja i mój synek byliśmy uratowani.
Musiałam otrząsnąć się z tej tragedii. Wiedziałam, że jestem potrzebna Joachimowi. Początkowo chciałam sprzedać dom, w nim bowiem upatrywałam przyczynę śmierci męża. Bo przecież mogliśmy żyć skromniej, spokojniej, bez tego zabójczego tempa, stresów związanych z finansowym obciążeniem, przepracowaniem. Gdyby nie to, Andreas dzisiaj by żył. Chciałabym cofnąć czas, zacząć wszystko od nowa. Teraz, kiedy przekonałam się na własnej skórze, że pieniądze szczęścia nie dają, a często stają się pułapką. W pogoni za dobrami materialnymi zapominamy o tym, co najważniejsze, o miłości.
Nie sprzedałam domu. Zrozumiałam bowiem, że ten dom zawsze będzie mi przypominać męża. Tak wiele dla niego znaczył. Tyle pracy w niego włożył. Czasami, kiedy siedzę sama w kuchni i popijam kawę, przypomina mi się dzień, w którym poznałam Andreasa. Podnoszę wtedy filiżankę i wznoszę toast.
– Za naszą miłość, Andreas!
I wierzę, że mąż gdzieś tam w górze patrzy na mnie i opowiada:
– Na zdrowie, kochanie...