"Życie bywa bardziej zagmatwane niż fabuła telenoweli. Przez lata myślałam, że córka moich adopcyjnych rodziców nie żyje, a oni przygarnęli mnie, by przelać na mnie swoje uczucia. Kiedy dorosłam, na jaw wyszła skrywana przez nich bolesna tajemnica, a ja musiałam podjąć bardzo trudną decyzję..." Karolina.
Miałam czternaście lat, kiedy moi prawdziwi rodzice zginęli w wypadku. Razem z nimi jechała też moja babcia. Ona zmarła w szpitalu po czterech dniach. Nagle zostałam kompletnie sama. Niby miałam jakichś krewnych ze strony ojca, ale na skutek rodzinnych konfliktów nigdy ich nie poznałam. Nie poczuwali się do opieki nade mną, więc trafiłam do domu dziecka.
– Biedna, nikt jej nie zaadoptuje – powiedziała jedna opiekunka do drugiej, myśląc, że nie słyszę. – A szkoda, bo to dziewczynka z dobrego domu, żadna patologia. No, ale ludzie wolą małe dzieci... Na szczęście myliła się.
Kiedy miałam piętnaście lat, wniosek o zaadoptowanie mnie złożyła para po czterdziestce. Chcieli być znowu rodzicami dla nastolatki, bo ich biologiczna córka zginęła w wieku szesnastu lat. Tak mi powiedzieli podczas spotkania przedadopcyjnego.
– Nigdy nie będziemy twoimi prawdziwymi rodzicami, a ty nie musiałabyś mówić do nas „mamo” i „tato” – powiedziała kobieta. – Ale tworzylibyśmy rodzinę. Wszyscy kogoś straciliśmy i możemy pomóc sobie nawzajem. Obiecujemy ci, że zrobimy wszystko, żeby było ci z nami dobrze.
– Poszczęściło ci się – mówiły opiekunki z domu dziecka. – Za trzy lata państwo przestałoby się tobą interesować i musiałabyś radzić sobie sama. A jeśli ci ludzie cię adoptują, pomogą ci w życiowym starcie. Może nawet wyślą na studia, nie mówiąc o tym, że kiedyś odziedziczysz po nich majątek.
Wiedziałam, że mają rację, więc powiedziałam pani Monice i panu Czarkowi, że ja także będę się starać, by wszystko było dobrze. Kiedy przyjechałam do nowego domu, dostałam dawny pokój Idy, ich zmarłej córki. Jednak Monika – bo tak miałam mówić do adopcyjnej matki – zmieniła w nim dosłownie wszystko, od mebli, przez kolor ścian, po zasłony. Pochowała nawet zdjęcia Idy. Kiedy raz zapytałam, czy mogłabym zobaczyć jej fotografię, nie była zachwycona. Pokazała mi wprawdzie jeden album, ale jakby z przymusem. Wtedy zrozumiałam, że nie powinnam poruszać tego tematu. Już nigdy więcej nie zapytałam Idę.
Nie udawaliśmy prawdziwej rodziny. Monika troszczyła się o mnie, robiła mi kanapki do szkoły, a Czarek chodził na wywiadówki i kłócił się o moje oceny z panią od matematyki. Nasze relacje nie były zbyt bliskie, ale cechowały je troska i szacunek. W każdym razie ja szanowałam ich ogromnie. Byłam wdzięczna, że troszczą się o mnie, jakbym była ich prawdziwym dzieckiem, że się mną interesują i chcą mi pomagać.
Widziałam, że ciąży im ogromny smutek, zwłaszcza Monice, która często płakała, kiedy myślała, że nikt nie słyszy. Dlatego starałam się być dzieckiem bezproblemowym. Takim, z którego mogliby być dumni. Tuż po tym jak zdałam maturę, u Czarka zdiagnozowano nowotwór. Monika była przerażona, nie radziła sobie psychicznie. Wpadła w depresję. Musiała brać leki, po których była otępiała i ciągle spała.
To ja jeździłam z moim adopcyjnym ojcem na chemioterapię, ja czytałam mu ukochanego Balzaca, kiedy leżał pod kroplówką z zamkniętymi oczami. Chemia niestety nie pomagała, radioterapia też. Guz był ekspansywny, pojawiły się przerzuty do kości.
– To ja wpadłem na pomysł z adopcją – wyszeptał któregoś razu, nawet nie otwierając oczu. – Monika o tym nie wie, ale badałem się wcześniej. Wiedziałem, że mam markery nowotworowe. Czułem, że tak to się skończy. Chciałem adoptować dziecko, żeby ona nie została sama. Wiem, że to egoistyczne, ale... – Otworzył na chwilę oczy. – Zaopiekujesz się nią?
Dla mnie to wcale nie było egoistyczne. Przecież oboje z Moniką dali mi bardzo dużo: opiekę, pieniądze, start w życie. Dzięki nim szłam na studia i nie musiałam się martwić, jak sobie poradzę.
– Nigdy nie opuszczę Moniki – przyrzekłam. – Przeżyła już dość dramatów. Obiecuję, że się nią zaopiekuję. Czarek pogłaskał mnie po włosach i uśmiechnął się słabo. A potem powiedział jeszcze coś. – Widzisz, Ida, nasza córka... W tym momencie do sali weszli lekarz i pielęgniarka, więc urwał w pół zdania. Zrobiło się zamieszanie i nie kontynuowaliśmy tej rozmowy. Myślałam, że dokończy myśl w samochodzie, kiedy wiozłam go do domu, ale milczał.
Czekało nas jednak jeszcze wiele sesji chemii i czułam, że wróci do tematu. Ale nie zdążył. Tej samej nocy miał zapaść, lekarz z karetki stwierdził zgon. Zostałam sama z Moniką. Teraz płakała już otwarcie. Leki przeciwdepresyjne pomagały tylko trochę. Miałam wrażenie, że stępiały jej ból, ale nie były w stanie ukoić go całkowicie. Moja adopcyjna matka przestała pracować, w końcu przyznano jej rentę. Jakieś marne grosze, ale ona nie miała wielkich potrzeb. Ciągle chodziła w dwóch dyżurnych parach spodni i kilku bluzkach na zmianę. Nie kupowała nic nowego...
Po jakimś czasie zauważyłam, że Monika całymi dniami ogląda zdjęcia. Nie tylko swoje i Czarka, ale przede wszystkim Idy. Nadal nie miałam pojęcia, co naprawdę się z nią stało. Wiedziałam tylko, że zginęła tragicznie, ale adopcyjni rodzice nigdy nie zabrali mnie na jej grób. – Nie możesz z nami iść – powiedziała kiedyś Monika. – Mam nadzieję, że to rozumiesz. Nie rozumiałam, ale się nie upierałam. Miałam w końcu własnych zmarłych do odwiedzania.
Któregoś dnia, kiedy wróciłam do domu po zajęciach, zastałam Monikę leżącą na kanapie. Miała zamknięte oczy, w rękach trzymała otwarty album fotograficzny. Pomyślałam, że zasnęła, więc wzięłam ostrożnie album i chciałam nakryć ją kocem. – Zostaw – mruknęła sennie. – Nie zabieraj mi jej. Odsunęłam się więc, ale Monika szeptała dalej.
– Okłamaliśmy cię... To był mój pomysł... Myślałam, że tak będzie lepiej... Stanęłam zaskoczona i zaczęłam uważnie słuchać. Jednak Monika nie powiedziała już nic więcej. Westchnęła głęboko, głowa opadła jej na bok. Przykryłam ją więc kocem i wyszłam z pokoju, żeby miała spokój. Zajrzałam do niej dwie godziny później. Leżała nadal w tej samej pozycji. Pomyślałam, że śpi tak głęboko przez leki, które brała. Dopiero późnym wieczorem zorientowałam się, że Monika nie żyje. Wzięła tyle pigułek, że już się nie obudziła. Zasnęła na zawsze ze zdjęciami Idy na sercu.
Kiedy minął pierwszy szok, zaczęłam się zastanawiać, czy zrobiła to specjalnie. Nie zostawiła żadnego listu, ale przecież cierpiała na depresję od dawna. Straciła dziecko i męża. Czy to jednak było samobójstwo, czy tylko próba stłumienia bólu kolejnymi garściami leków? Po śmierci obojga opiekunów zostałam po raz kolejny sama. Sytuacja się powtórzyła. Tym razem nie musiałam się jedynie martwić o finanse. Po rodzicach odziedziczyłam mieszkanie, po Monice i Czarku kolejne. W jednym mieszkałam, drugie wynajmowałam.
Czas mijał, powoli godziłam się z sytuacją. Zaczęłam układać sobie wszystko na nowo. I wtedy ktoś mnie odszukał. A właściwie nie mnie. – Dzień dobry, szukam Moniki i Cezarego S. – powiedziała kobieta koło siedemdziesiątki stojąca w progu mojego mieszkania. Wyjaśniłam jej, że oboje nie żyją, a staruszka zaklęła ze złością. Zdziwiła mnie ta reakcja.
– A ty kim jesteś? – zapytała nieco napastliwym tonem. – Jakąś ich krewną? – Jestem ich adopcyjną córką – odpowiedziałam. – Adopcyjną, czyli nieprawdziwą, tak? – zaskrzeczała. – Ale może da się coś z tym zrobić... Słuchaj, jestem babcią Maćka. Ale ty przecież nie wiesz, kim jest Maciek... – zreflektowała się. – Wpuścisz mnie, dziecko?
Chwilę później dowiedziałam się, że ów Maciek był chłopakiem Idy oraz... ojcem jej dziecka. – Boże kochany... – wyrwało mi się. – Ile miało to maleństwo, zanim jego matka umarła? – Jakie umarła?! Ona żyje! Chociaż trudno powiedzieć, że dobrze się ma – warknęła kobieta. – Nie powiedzieli ci? No ładnie! Tyle lat żyć w kłamstwie! Co za ludzie! I w taki sposób dowiedziałam się, że Ida żyje. Albo może lepiej byłoby powiedzieć: wegetuje. – Jest narkomanką, tak samo jak Maciek, mój wnuk – ciągnęła staruszka. – Może i słusznie, że ci tutaj – zrobiła nieokreślony gest dookoła, jakby wskazywała dusze moich adopcyjnych rodziców – uznali ją za zmarłą. Wiesz, co ona zrobiła? – Spojrzała na mnie uważnie.
Kiedy się dowiedziałam, zrozumiałam, dlaczego Monika była pogrążona w depresji, a Czarek chciał adoptować nastolatkę, która mogłaby się zaopiekować jego żoną. Ida zaczęła brać narkotyki w wieku piętnastu lat. Wdała się w złe towarzystwo, zaczęła sypiać z chłopakami, a potem starszymi mężczyznami, żeby mieć na prochy. Cztery razy uciekła z domu. Monika i Czarek szukali jej z pomocą policji, ale uciekające zbuntowane szesnastolatki nie są traktowane priorytetowo. Tropili ją za pomocą prywatnego detektywa, aż znaleźli zaćpaną w jakiejś melinie.
Zawieźli do ośrodka odwykowego. Stamtąd też uciekła. Ponownie ją znaleźli i siłą sprowadzili do domu. Zadzwoniła na policję. Powiedziała, że ojciec ją zgwałcił. Poszła na obdukcję, która wykazała, że rzeczywiście niedawno ktoś uprawiał z nią brutalny seks. Tyle że nie był to Czarek, a zapewne któryś z jej klientów...
– W końcu uciekła na dobre. Miała już osiemnaście lat, nie mogli więc jej sprowadzić do domu siłą. Wreszcie przestali jej szukać – kontynuowała babcia. – Skąd pani to wszystko wie? – spytałam. – I co się stało z tym jej dzieckiem? Okazało się, że Maciek, wnuk pani Anieli, też trafił na ulicę. Był starszy od Idy. Poznali się pewnie w jakiejś melinie, może on dawał jej narkotyki, a ona go za to obsługiwała seksualnie, a może naprawdę byli w związku.
W każdym razie któregoś dnia Maciek zjawił się u babki – bo matka i ojczym nie chcieli go znać – z dzieckiem. Powiedział, że to jego córka, ale nie może się nią zająć. – I tak mała została u mnie – zakończyła historię starsza pani. – Ale ja mam już siedemdziesiąt lat i nie mogę się nią dłużej zajmować. Tej Idy na oczy nie widziałam. Szczerze ci powiem, że nawet nie wiem, czy ona jeszcze żyje. Myślę jednak, że tak, bo przecież Maciek by mi powiedział. Czasami do mnie przyjeżdża po pieniądze i jedzenie. Kazałam mu z niej wyciągnąć, kim są jej rodzice. I tak tu trafiłam. No, a teraz klops, ci też nie żyją... I co ja mam niby zrobić z małą?
Była bardziej poirytowana tą sytuacją, niż zasmucona. Chyba też trochę się obwiniała, że źle wychowała własnego syna, ojca Maćka. Ten bowiem dawno temu porzucił rodzinę i zerwał wszelki kontakt. Może sądziła, że gdyby tak się nie stało, Maciek by się nie stoczył?
W każdym razie zajmowała się małą Asią, bo nikt inny jej nie chciał. Jedyną opcją pozostawał dom dziecka. – Niech pani ją tutaj przyprowadzi – zaproponowałam, bo pomyślałam, że ta dziewczynka jest w takiej sytuacji, w jakiej ja byłam kiedyś. Niechciane dziecko.
Asia miała cztery latka. Nikt by nie powiedział, że jej rodzice to narkomani. Prababcia o nią dbała. Powiedziałam pani Anieli, że mogę zająć się jej prawnuczką przez kilka godzin. – Szkoda, że to niczego nie rozwiązuje – mruknęła. – Ja nie mogę jej dłużej wychowywać, rozumiesz, dziewczyno? Co mam zrobić? Zawieźć do pierwszego lepszego domu dziecka i tam zostawić? – Na razie niech ją pani zostawi ze mną – poprosiłam. – Potem coś wymyślimy.
Asia została u mnie na noc. Pościeliłam jej w dawnym pokoju Idy, a potem moim. Nie zadawała pytań. Może dlatego, że dorośli nigdy nie chcieli na nie odpowiadać? Mimo to postanowiłam wyjaśnić jej, kim jestem i dlaczego ona się tu znalazła. – To dom twoich dziadków, rodziców twojej mamy – powiedziałam. – A ja jestem... siostrą mamy. I nagle dotarło do mnie, że w świetle prawa rzeczywiście tak jest.
Mało tego! Po śmierci Moniki cały majątek powinien zostać podzielony na dwie części. Połowa mieszkania i wszystkiego, co odziedziczyłam, należało zgodnie z prawem do Idy. Ostatnie czego chciałam, to przejąć majątek należny biologicznej córce moich adopcyjnych rodziców. I tak dostałam od nich bardzo wiele. Zresztą, miałam drugie mieszkanie po swoich rodzicach. Nie chciałam żyć kosztem krzywdy Idy.
Kiedy pani Aniela przyszła po Asię, powiedziałam, że muszę się skontaktować z Idą. Wyjaśniłam, że chodzi o jej część spadku. – Zgłupiałaś, dziewczyno?! – Staruszka dosłownie się na mnie wydarła. – Chcesz dać tyle pieniędzy narkomance?! Przecież ona sobie to wszystko wpakuje w żyłę! Ale powiem ci coś: jeśli chcesz być taka fair, to pomyśl o małej. To jej spadek po dziadkach i jeśli jej zaćpana mamuśka się do niego dorwie, mała zostanie z niczym. A ręczę ci, że mała będzie potrzebowała czegoś na start, bo ja mam siedemdziesiąt lat i same długi...
Nie wiedziałam, co robić. W końcu poszłam do prawnika. Potwierdził, że skoro nie było testamentu, to zgodnie z prawem, majątek po rodzicach Idy powinien być podzielony na nas dwie. – Musimy ją znaleźć – oznajmił. – Może przy okazji namówi ją pani, żeby zrzekła się praw rodzicielskich do dziecka. Tak samo powinien zrobić ojciec małej. To zwiększy szanse dziewczynki na adopcję. Inaczej trafi do domu dziecka i zostanie tam do pełnoletności.
„Mała”, „dziecko”. Wszyscy mówili o Asi, jakby nie miała imienia. Jakby nie była żywą osobą. Zupełnie jak kiedyś ja. Gdy prawnik zadzwonił do mnie, informując, że namierzył Idę, powiedziałam, że chcę złożyć jeszcze jeden wniosek.
– Z prawnego punktu widzenia jestem ciotką Joasi – oświadczyłam. – Siostrą jej matki. Mam prawo ją adoptować, jeśli biologiczni rodzice zrzekną się praw do niej. Pomoże mi pan w tym? Obiecał pomoc. Ale wszystko okazało się trudniejsze, niż myślałam. Znalezienie Idy to było jedno, ale złapanie jej w momencie, kiedy nie była naćpana i w pełni władz umysłowych, to zupełnie co innego.
Znajdowała się w straszliwym stanie. Wyglądała jak kościotrup, prawie nie miała włosów, zostało jej tylko kilka zębów, zepsutych i poczerniałych. Jej ciało pokrywały strupy. Byłam pewna, że choruje na wszystkie możliwe choroby weneryczne. Ale kiedy usłyszała, że dostanie jakieś pieniądze, jeśli tylko podpisze odpowiednie dokumenty i namówi do tego samego Maćka, zobaczyłam w jej oczach błysk inteligencji.
– W sądzie musisz się stawić trzeźwa i umyta – poinstruował ją prawnik. – Twój chłopak też. – Nie jest już moim chłopakiem – mruknęła. – Ale przyjdzie, jeśli mu coś odpalę. – To nasz warunek – powiedziałam. – Chcę adoptować twoje dziecko. Dam ci połowę majątku, jeśli nie będziesz mi robić przeszkód.
Tak, wiem, że to trochę nie fair. Przecież mogła się nie zgodzić, a i tak miałaby prawo do połowy majątku rodziców. Ale nie zamierzałam podejmować ryzyka i zdawać się na jej dobrą wolę. W sądzie poszło gładko. Oboje rodzice zrzekli się praw do Joanny Marii, a ja jako jej najbliższa krewna dostałam zgodę na pełną adopcję. Mieszkanie po Monice i Czarku sprzedałam i za pomocą kancelarii prawnej przekazałam połowę tej sumy Idzie. Nie mam złudzeń, że dobrze wykorzysta te pieniądze. Widziałam ją. Raczej nie wyjdzie z tego bagna.
Mimo że dość nagle zostałam mamą czterolatki, udało mi się skończyć studia. Pomagała mi pani Aniela, babcia małej. Joasia rozwija się zupełnie normalnie, chociaż przyszła na świat jako wcześniak uzależniony od heroiny. Ale teraz to okaz zdrowia. Wie, że nie jestem jej prawdziwą mamą, ale tak właśnie mnie nazywa.
Czasem myślę, jak zagmatwane bywa życie. Oto Asia: adopcyjna córka adopcyjnej córki, mówiąca „babciu” do biologicznej prababci i chodząca na grób dziadków, z którymi nie jest spokrewniona.
– Opowiesz babci i dziadziowi, jak piekłyśmy babki? – zapytałam, sadzając ją na drewnianej ławeczce przy grobowcu rodziców i babci. Kiwnęła główką i postawiła na ziemi koszyczek ze święconką. – Sama upiekłam! – pochwaliła się, wyciągając miniaturową babeczkę. – Mama tylko troszkę mi pomogła. Ale niedużo. A z babcią Anielą upiekłam sernik. Jutro go zjemy – nagle przerwała.
– Mamo, mogę iść do tamtego aniołka? – zapytała z typową dla małych dzieci fascynacją marmurowymi cherubinkami. – Idź! – Zsadziłam ją z ławeczki, a ona pognała w stronę znajdującego się kawałek dalej pomnika. Na twarzy poczułam gorące promienia słońca. Jeszcze chwila i będzie lato. Planowałam wakacje nad morzem z córką, mądrą i kochaną. Uśmiechnęłam się na tę myśl.