"Święto zmarłych zawsze przypomina mi o ukochanych członkach rodziny, których straciłam, ale ostatniego roku przeżyłam coś niezwykłego. Wierzę, że to nie był tylko sen..." Elwira
Ciężko jest utracić ukochanego człowieka... Spojrzałam na chryzantemy w doniczkach stojące na balkonie i uzmysłowiłam sobie, że w tym roku po raz pierwszy mój mąż nie pomoże mi zanieść ich na groby. Nie będzie także jako jedyny pamiętał o zabraniu zapałek do zapalenia zniczy. Będę musiała sama o nich pamiętać i sama trudzić się z kwiatami. Jedną z donic ustawię na mogile Stasia. Tak jeszcze świeżej!
Mój mąż odszedł tego lata, kiedy panowały prawdziwie afrykańskie upały. Jego słabe serce nie wytrzymało i zostałam sama na świecie... No, może nie sama, bo mam na pociechę nasze dzieci. Ale one są już dorosłe i żyją własnym życiem. Wiem, że zatroszczą się o mnie, kiedy będę w potrzebie, ale z nikim już nie pogadam sobie tak, jak ze Staśkiem, przy kawce i kruchych ciasteczkach... Kruche ciasteczka! Nagle poczułam, że mam ochotę je upiec. Nie robiłam tego od kilku miesięcy, a konkretnie od śmierci Stasia. Jakoś nie mogłam... Za bardzo mi się kojarzyły z mężem.
Podobnie jak owsiane ciasteczka z czekoladą kojarzyły mi się z Krzysiem... Jak on je lubił! Maczał je w mleczku i zjadał ze smakiem, głośno mlaskając.
– Nie mlaszcz! – upominałam go, ale on odpowiadał z poważną minką:
– Mamusiu, ale ja muszę, bo one tak najlepiej smakują!
Śmiałam się wtedy, a Krzysio dalej zajadał te swoje ciasteczka tak głośno, że było go słychać w całej kuchni. Dobrze wiem, że pozwalałam temu dziecku na wszystko. Ale co w tym dziwnego? Był przecież moim ukochanym, pierworodnym syneczkiem i nigdy nie potrafiłam się oprzeć jego spojrzeniom i prośbom. Kiedy kupowałam mu nowe zabawki, lubiłam sobie wyobrażać, kim będzie w przyszłości. Może lekarzem, a może strażakiem... Niestety, nie było mi dane się tego dowiedzieć, bo Krzysio zmarł kilka dni po swoich szóstych urodzinach...
To był tragiczny wypadek i nawet dzisiaj na jego wspomnienie krew zamiera mi w żyłach. Krzysio bawił się na podwórku sąsiadów ze swoim kolegą. Wydawało się, że obaj są bezpieczni, bo niby co się mogło stać, skoro kilkanaście metrów dalej byli dorośli? Chłopcy wchodzili na wielką pryzmę piachu, który pozostał po budowie domu. Góra piasku rozpalała ich wyobraźnię. Ganiali się po niej każdego dnia, nikt więc nie przewidział, że może się zawalić... Prosto na Krzysia. Kiedy piach przywalił moje dziecko, jego przyjaciel w pierwszej chwili nie zrozumiał, co się dzieje. Przestraszył się dopiero, gdy Krzyś się nie odkopał...
Zawołał rodziców, dorośli ruszyli z łopatami, ale było już za późno. Próba reanimacji nie dała rezultatów, Krzyś się udusił. Kiedy dowiedziałam się o śmierci synka, byłam pewna, że nie przeżyję bez niego ani chwili dłużej, bo pęknie mi serce. Był taki siny, gdy patrzyłam na niego ostatni raz, bez ducha... Ale jakoś serce mi nie pękło, przetrwałam okres żałoby. Chyba tylko dzięki mężowi, który wspierał mnie przez cały czas. Sam także cierpiał, ale znalazł w sobie siłę, aby bezustannie podtrzymywać mnie na duchu.
Potem urodziłam jeszcze dwie dziewczynki, które dzisiaj są dorosłymi kobietami i same mają dzieci. Kocham je obie, ale też bardzo często myślę o moim Krzysiu. Jaki byłby teraz, gdyby nie ten straszny wypadek? Patrzę na moje wnuki, które są w podobnym do niego wieku, i szukam w ich twarzach chociaż cienia podobieństwa do synka.
Musiałam się znowu zamyślić na jego temat, bo moje ręce same powędrowały po puszkę z płatkami i nagle zorientowałam się, że zamiast kruchych ciasteczek piekę owsiane. „Niech i tak będzie”, uśmiechnęłam się i dodałam pokruszonej czekolady. Tak jak lubił Krzyś... Potem ułożyłam ciasteczka w blaszanym pudełku z wizerunkiem klauna. Mój synek kiedyś wybrał je sobie w sklepie i trzymał w nim słodycze. Reszta popołudnia minęła mi na czytaniu książki i piciu jaśminowej herbaty. Zastanawiałam się właśnie, czy włączyć telewizję, kiedy rozległ się dzwonek przy bramie.
Był już wieczór i nie spodziewałam się gości. Spojrzałam przez okno ciekawa, kogo przyniosło w moje progi, i nagle uświadomiłam sobie, że dzisiaj jest Halloween! Ten amerykański zwyczaj dotarł także do naszego miasteczka i podzielił jego mieszkańców na dwie frakcje. Jedni uważają go za wymysł szatana i uparcie tępią, a inni uznali, że to tylko nieszkodliwa zabawa w przebieranki. Ja pochodzę z gór, prawie spod słowackiej granicy, a u nas zawsze było wielu Cyganów. Jak wiadomo, oni w dniu Wszystkich Świętych ucztują na cmentarzu, zapraszając innych ludzi, aby się do nich przyłączyli. Nieraz jadłam z nimi pieczone kurczaki, słodkie ciasteczka i banany, dlatego mnie halloweenowy zwyczaj nie oburza. Niech się dzieciaki bawią. Jeszcze będą miały czas, aby poznać mniej przyjazne oblicze śmierci...
Teraz wzięłam z salonu paterę cukierków i poszłam otworzyć. Przy płocie świeciła się tylko jedna lampka, w której świetle zobaczyłam jakieś dziecko. Gdy otworzyłam mu furtkę zdalnym zamkiem, śmiałym krokiem weszło do ogródka. Przez chwilę nie widziałam jego twarzy, ale kiedy tylko podeszło bliżej i lampa wisząca nad wejściem wydobyła ją z mroku... Talerz z cukierkami omal nie wyleciał mi z ręki! Spojrzałam w tak dobrze mi znane, kochane oczy i nie byłam w stanie się poruszyć. Nie wiem, jak długo bym tak stała, gdyby chłopiec nie odezwał się cieniutkim głosikiem:
– Cukierek albo psikus! Wysunęłam w jego kierunku paterę, a on wziął sobie garść cukierków.
– Mam jeszcze w domu twoje ulubione ciasteczka – powiedziałam, siłą powstrzymując się przed tym, aby go nie pogłaskać, nie wziąć w ramiona. – Poczekasz chwilę? – zapytałam.
Malec skinął głową, a ja rzuciłam się do kuchni po owsiane ciasteczka. Kiedy wróciłam, nadal czekał na progu. Dałam mu całe pudełeczko.
– Proszę, owsiane z czekoladą! – powiedziałam, wpatrując się intensywnie w jego buzię. Miał zaróżowione policzki, błyszczce oczy.
– Dziękuję, zjem sobie z mleczkiem! – powiedział.
– Wiem, kochanie – uśmiechnęłam się.
– Muszę już iść – stwierdził.
– Do zobaczenia – pożegnałam się.
Chłopiec posłał mi całusa, po czym odwrócił się i pobiegł do furtki, przy której czekała na niego jakaś postać. Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.
– Dziękuję, że mi go przyprowadziłeś, Stasiu – powiedziałam cicho.
Mąż skinął mi wtedy głową, po czym złapał za rękę naszego małego synka i razem odeszli ścieżką w dal. Za małym chłopcem ściskającym pod pachą blaszane pudełko z ciasteczkami patrzyłam tak długo, aż nie zniknął mi z oczu... Ale wiedziałam już, że kiedyś znowu go spotkam.