"Zerwałam z zaborczym chłopakiem, a potem ludzie obwiniali mnie, że doszło do tragedii..."
Zazdrość potrafi być okrutna. Ale kto by pomyślał, że stanie się przyczyną ogromnej tragedii.
Fot. 123RF

"Zerwałam z zaborczym chłopakiem, a potem ludzie obwiniali mnie, że doszło do tragedii..."

"Kilka razy stawiałam Mariuszowi ultimatum: albo przestanie być zazdrosny, albo koniec z nami. Nie podziałało. Był chorobliwie zaborczy. Zachowywał się jak szaleniec, bałam się... W końcu miałam dość i zerwałam. Skąd mogłam wiedzieć, że z tego powodu Mariusz zrobi coś tak strasznego..." Monika, 24

Był poniedziałek rano. Na przystanku autobusowym gromadził się spory tłumek. Mateusz oparł motor o wiatę i stanął przede mną z wykrzywioną złością twarzą.
– Flirtowałaś z nim, widziałem! Czułem się jak idiota, wszyscy się ze mnie śmiali.
– A ty znowu o tym samym! Nikt się z ciebie nie śmiał, ale zaraz wszyscy zaczną, jeżeli nie przestaniesz – odparłam i odeszłam na bok, żeby nie wzbudzać sensacji.

Ciągle robił mi sceny zazdrości

Miałam serdecznie dość zazdrości Mateusza. Tym razem chodziło o mojego kolegę, którego podobno kokietowałam i zachowywałam się nie tak „jak dziewczyna powinna”.
– Monika! – Mateusz krzyknął i pobiegł za mną. – Zaczekaj! – złapał mnie za łokieć. – Przecież wiesz, jak cię kocham. Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie. Poza tym – zmienił temat – nie lubię, kiedy wyjeżdżasz!
– Nie jadę się bawić, tylko uczyć. A ty nie masz dzisiaj nic do roboty?
– Jak zwykle. Będę pomagał ojcu w zakładzie – wzruszył ramionami. – I myślał o tobie, jak zwykle…
– Już dobrze – zrobiło mi się go żal. – Nie gniewam się na ciebie, ale nie możesz być taki podejrzliwy! Naprawdę mi na tobie zależy, Mati. Pocałowaliśmy się czule.
Nadjechał mój autobus. Usiadłam przy oknie i przyłożyłam do szyby otwartą dłoń. Mateusz przyłożył swoją. Kiedy autobus ruszył, wsiadł na motor i jechał za mną kilka minut, wykrzykując:
Kocham cię! Przez krótką chwilę czułam się jak najbardziej adorowana dziewczyna na świecie. To było miłe.

Zasypywał mnie kwiatami i miłosnymi wyznaniami

Rodzice Mateusza mieli zakład kamieniarski. Kiedy zaczęliśmy ze sobą chodzić, wydawało mi się to trochę makabryczne, te wszystkie nagrobki i granitowe krzyże leżące na podwórku. Wkrótce się jednak przyzwyczaiłam. Po maturze Mati postanowił kontynuować rodzinną tradycję, a z czasem odziedziczyć zakład ojca. Szanowałam jego wybór i w zamian oczekiwałam tego samego. Niestety, nie było to łatwe do wyegzekwowania. Mój ukochany jednego dnia twierdził, że jest dumny z moich studiów, a następnego – że najlepiej zrobię, jeśli je rzucę i wyjdę za niego za mąż. Kilka razy stawiałam ultimatum: albo przestanie być zazdrosny, albo koniec z nami. Doszły mnie słuchy, że wszystkie poprzednie dziewczyny uciekły od Mateusza po kilku tygodniach znajomości. Był zbyt zaborczy. Jednak za każdym razem, kiedy chciałam z nim zerwać, miłosne wyznania przechylały szalę na jego korzyść. Zasypywał mnie kwiatami i obiecywał poprawę. Najbardziej lubił, kiedy po powrocie z wykładów meldowałam się od razu w jego domu. Spędzaliśmy razem czas, tylko we dwoje, niczym papużki nierozłączki. Każda osoba trzecia stanowiła dla Mateusza zagrożenie.

Zachowywał się jak szaleniec

Tamtego dnia wykłady przeciągnęły się do późna. Wysłałam Mateuszowi wiadomość esemesem: „Jestem zmęczona, idę od razu do siebie i kładę się spać. Zobaczymy się jutro. Myślę o Tobie. Dobranoc”. Kiedy siadałam z rodzicami do kolacji, ojciec odezwał się:
– Był tu dziś Mateusz, dopytywał się o ciebie. Czy coś między wami zaszło?
Ciągle coś między nimi „zachodzi” – zachichotał mój brat.
– Twój chłopak jest taki opiekuńczy – westchnęła mama. – Pewnie bał się, czy nic złego ci się nie stało.
– Mógł do niej zadzwonić – uciął ojciec.
– Nie mógł! – zdenerwowałam się. – Miałam wyłączoną komórkę. Czy uważacie, że w czasie wykładów nie mam nic lepszego do roboty, tylko odbierać telefony od Matiego?! W ciemności za oknami rozległo się warczenie motoru. Mateusz jeździł wokół naszego domu: szybko i natrętnie, jakby chciał dać mi coś do zrozumienia. Wybiegłam na dwór i zmusiłam go, żeby się zatrzymał. Wyglądał jak upiór: rozczochrany, brudny i z podkrążonymi oczami. Śmierdziało od niego alkoholem. Przestraszyłam się nie na żarty.
– Coś ty ze sobą zrobił?! – krzyknęłam.
– To ja bym chciał wiedzieć, co ty robiłaś? I z kim? Złamałaś mi serce!
– W ten sposób nie będziemy rozmawiali – stwierdziłam. – Mam prawo nie odbierać od ciebie telefonów! Nie jestem twoim niewolnikiem. Zachowujesz się jak szaleniec. Wracaj do domu i wyśpij się. Dobranoc!

Zdecydowałam, że to naprawdę już koniec

Postanowiłam, że muszę z nim zerwać. Rodzice i brat przyjęli moją decyzję z ulgą: musieli zauważyć, że ten związek niezbyt mi służył. Najtrudniej było jednak przekonać samego zainteresowanego, że to naprawdę koniec. Wystawał przed domem, łaził za mną po ulicy, zaczajał się na przystanku autobusowym, dzwonił i esemesował. Minęły dwa miesiące, zanim dał za wygraną. Myślałam, że nareszcie będę miała spokój. Tymczasem któregoś dnia młodszy syn sąsiadów przybiegł do naszego domu ze straszną wiadomością:
– Mateusz się zabił! Powiesił się w lasku za szkołą!
Nie mogłam w to uwierzyć. Ręce zaczęły mi się trząść, łzy same popłynęły. Nie minęło pół godziny, kiedy zjawili się u nas dwaj policjanci. Chcieli ze mną rozmawiać. Wręczyli mi list. „Skoro nie mogę być z Tobą, reszta traci sens”, napisał Mateusz. Musiałam opowiedzieć policjantom historię naszej znajomości i okoliczności rozstania. Potem mama dała mi relanium i niemal siłą położyła do łóżka. Przed północą zadzwoniła do mnie matka samobójcy. Chciałam ją zapewnić, że nie jest w swoim bólu sama.
– Nigdy nie przypuszczaliśmy, że będziemy musieli zrobić nagrobek dla własnego dziecka. To wszystko TWOJA wina. Obyś nie zaznała spokoju, tak jak mój synek nie zaznał przez ciebie!… – krzyczała jeszcze, gdy rzucałam słuchawką.
Leki uspokajające nic nie pomogły. Przepłakałam tę noc, potem kolejną i następną. Pogrzeb Matiego pamiętam jak przez mgłę, głównie – nienawistne twarze jego rodziców, którzy nie spuszczali ze mnie wzroku.

Byłam jak trędowata

Następnego dnia wszystko się zmieniło. Sąsiedzi mi się nie kłaniali. Ekspedientka w sklepie traktowała mnie jak trędowatą. Czarę goryczy przelała uwaga najbliższej przyjaciółki. Zapytała wprost:
Jak ty możesz żyć z takim poczuciem winy?
– Więc ty też?! – nie wytrzymałam. – Ty też mnie oskarżasz o jego śmierć? Przecież ja tylko zerwałam z chłopakiem, którego miałam dość. Skąd mogłam przewidzieć, że się powiesi? Ty nigdy z nikim nie zerwałaś?
– A co to ma do rzeczy? – bąknęła niechętnie.
– Wiesz, Monika, naprawdę się tobie dziwię. Nie posądzałam cię o taki brak serca.
– A ja ciebie! – wybuchnęłam.

Ludzie muszą mieć winnego

Zaczęłam mieć kłopoty z nauką. Coraz częściej sięgałam po środki na uspokojenie. Wyglądało na to, że – żeby zadośćuczynić śmierci Mateusza – sama powinnam się zabić. Ludzie w miasteczku zachowywali się tak, jakby tego po mnie oczekiwali. Zdarzało się, szczególnie w środku nocy, że myślałam o swojej śmierci na poważnie. Dopiero mamie udało się przemówić mi do rozsądku.
– To był biedny chłopak – powiedziała. – Miał bardzo niskie poczucie własnej wartości, stąd ta jego patologiczna zazdrość. Teraz dopiero widzę, jak było między wami naprawdę. Swoje problemy próbował przerzucić na ciebie. Tak samo zrobili jego rodzice. Pamiętaj, ludzie muszą mieć winnego, ale ty nie możesz dać się wpędzić w poczucie winy.
Nazajutrz, w niedzielę, poszłam z rodzicami i bratem do kościoła. Czekałam na koniec mszy. Kiedy ksiądz przystąpił do odczytywania ogłoszeń parafialnych, poprosiłam o głos. Kilkadziesiąt par oczu zwróciło się w moim kierunku. Zaczęłam mówić o śmierci Mateusza i o tym, jak bardzo współczuję jego rodzicom.
– Współczuję jednak także i sobie – ciągnęłam – bo w ostatnim czasie przekonałam się, co to znaczy być kozłem ofiarnym. Zamiast się modlić za duszę zmarłego, torturujecie mnie oskarżeniami. To podłe. Jest mi za was wstyd!
– głos mi się załamał. Umilkłam.
– I mnie jest wstyd – odezwał się nagle ksiądz – że wcześniej nie poruszyłem tego tematu. W kościele zapadła cisza.

 

Czytaj więcej