"Gdy wstępowałam do zakonu, byłam święcie przekonana, że podjęłam najlepszą decyzję w życiu. Okazało się jednak, że życie zakonne nie jest takie cudowne, jak to sobie wyobrażałam. Kiedy zbliżał się termin ślubów wieczystych, zaczęłam się bać..." Małgorzata, 26 lat.
Miałam zaledwie piętnaście lat, kiedy postanowiłam zostać zakonnicą. Moje koleżanki chciały być aktorkami, piosenkarkami, modelkami, a ja się uparłam, że pójdę do zakonu. Wydawało mi się to takie niezwykłe i romantyczne. Oczywiście nikomu się do tego nie przyznałam. Nawet rodzicom.
Zresztą oni nigdy nie byli specjalnie związani z kościołem. „Jesteśmy wierzący, ale niepraktykujący”, słyszałam zawsze. Dziwili się więc, że ja codziennie po szkole chodzę na mszę świętą, a na wakacje wolę pojechać na pielgrzymkę lub rekolekcje niż na obóz harcerski. I na dodatek czytam Biblię jak inne książki.
– Zamierzasz zostać świętą? – podśmiewywali się ze mnie. Ale ja się tym nie przejmowałam. W kościelnej Oazie znalazłam wielu przyjaciół, którzy pomagali mi wytrwać w wierze. Właściwie nie wiem, co spowodowało, że wychowując się w tak mało religijnym domu, wyrosłam na bardzo wierzącą osobę. Może wynikało to trochę z buntu przeciw rodzicom? Chciałam być inna niż oni. Lepsza. Tak mi się wydawało. Dzisiaj myślę, że wiara jest wielkim darem, który jednak nie jest dostępny wszystkim.
Kiedy zdałam maturę, rodzice byli przekonani, że pójdę na studia. Wymarzyli sobie dla mnie medycynę. Dopiero wtedy przyznałam im się, jakie są moje plany.
– Idziesz do zakonu? – matka złapała się za głowę. – Czyś ty zwariowała? Chcesz zamknąć się w klasztorze? Czy ty wiesz, co za życie cię tam czeka? Nie do końca wiedziałam, ale byłam przekonana, że to moje powołanie. Rodzice próbowali wybić mi ten pomysł z głowy.
– Zobaczysz, wcześniej czy później zrezygnujesz – powiedział złowróżbnie ojciec. Nic jednak nie było w stanie zmienić moich planów.
Gdy wstępowałam do zakonu, byłam święcie przekonana, że podjęłam najlepszą decyzję w życiu. Nie zdawałam sobie sprawy, jak trudna droga mnie czeka. Na początku zostałam postulantką. To pierwszy etap, przygotowujący do życia zakonnego. Nie trzeba nosić habitu ani welonu. Czas poświęca się głównie na rozwój duchowy, rekolekcje, rozmowy. Bardzo mi się to podobało. Potem jest nowicjat. To już prawdziwe życie zakonnicy. Dzień zaczynał się dla nas o 5 rano (ale ja byłam do tego przyzwyczajona), potem była msza, modlitwa, rozmyślania, spotkania z przełożoną. I dużo pracy fizycznej: sprzątanie, pomoc w kuchni, ogródek. Do tego jednego nie byłam przygotowana. W domu zawsze wszystko robiła mama, a ja jej tylko pomagałam. Każdy dzień był taki sam. Trudno to znieść, jeśli nie ma się motywacji do zostania w zakonie. A ja miałam motywację. Chciałam pokazać wszystkim, że wytrwam. I bardzo dużo się modliłam. Odkryłam, że to pomaga. Ale przede mną było wiele innych ciężkich prób...
Okazało się, że życie zakonne nie jest takie cudowne, jak to sobie wyobrażałam. Reguła zakonu wymaga pokory i podporządkowania się poleceniom przełożonej. Nie ma mowy o indywidualności i wyrażaniu swojego zdania. A jeśli mi się coś nie spodobało, nie mogłam nawet pisnąć słówka. Nie miałam tu nic swojego. Ubrania, środki czystości i kosmetyki były co miesiąc wydzielane. Szybko też zrozumiałam, że tu panuje ścisły podział klasowy. Niektóre zakonnice były stworzone do „wyższych” celów, a inne po to, aby im usługiwać. Ja należałam do tej niższej kasty, bo miałam tylko średnie wykształcenie. Musiałam z pokorą pogodzić się z moim miejscem w hierarchii.
Po pierwszych ślubach zostałam skierowana do pracy w szkole jako katechetka. Bardzo mnie to ucieszyło, bo mogłam wyjść do ludzi i dzielić się z innymi dobrą nowiną. Tutaj jednak spotkało mnie coś, co zburzyło mój spokój i sprawiło, że zaczęłam zastanawiać się nad swoim powołaniem. Zakochałam się w jednym z młodych nauczycieli. Oczywiście bez wzajemności, zresztą wcale na nią nie liczyłam. Do tej pory byłam przekonana, że uczucie to zarezerwowane jest tylko dla osób świeckich, że mnie to nigdy nie może spotkać. Aż tu nagle... Byłam oszołomiona. Doświadczyłam tego po raz pierwszy w życiu. I uświadomiłam sobie, że miłość do Boga to zupełnie co innego.
Miałam straszne poczucie winy. Myślałam, że to szatan mnie opętał, że chce wystawić na próbę moją wiarę. Poprosiłam o przeniesienie do innej szkoły. Ale zamiast tego zostałam skierowana do... zakonu karnego. To takie miejsce, gdzie wysyła się nieposłuszne zakonnice.
– Żebyś wyzbyła się tych wszystkich brudnych myśli – wycedziła przełożona. – I zastanowiła się nad sobą.
Panował tam rygor, który trudno mi było znieść. Ale tłumaczyłam sobie, że to jest dla mnie próba. Muszę mocno zacisnąć zęby i wytrwać, a kiedy mi się to uda, osiągnę pełnię szczęścia. Po powrocie z zakonu karnego zostałam skierowana do domu opieki społecznej. Tutaj było mi chyba jeszcze trudniej niż z zakonie karnym. W tym zakładzie przebywały przede wszystkim dzieci z różnymi rodzajami upośledzenia: fizycznymi i umysłowymi. Samotne, chore, bardzo potrzebowały czułości. Gdy się do mnie tuliły, aż krajało mi się serce. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że nigdy nie będę mieć swoich dzieci. Że nigdy nie poznam smaku macierzyństwa. I wtedy po raz pierwszy pojawiła się myśl, że powinnam odejść z zakonu. Zbliżał się termin ślubów wieczystych. Wiedziałam, że gdy je złożę, nie będzie już odwrotu. Że do końca życia będę zakonnicą. Zaczęłam się bać. Całe noce spędzałam na modlitwie, prosząc Boga o pomoc i radę. Wreszcie podjęłam decyzję. Najtrudniejszą w życiu.
– Odchodzę – oświadczyłam siostrze przełożonej. – Pomyliłam się. To nie jest moje powołanie. Kocham Boga, ale tę miłość mogę realizować w inny sposób – dodałam.
Różne były reakcje na tę decyzję. W większości przypadków jednak spotykałam się z potępieniem.
– To tylko chwilowe zwątpienie, zobaczysz – pocieszała mnie jedna z sióstr.
– Każda z nas przez to kiedyś przeszła.
– Jeśli odejdziesz, sprowadzi to na ciebie nieszczęście – „życzliwie” przestrzegała druga. – Nigdy już nie zaznasz spokoju.
Siostra przełożona nie chciała pogodzić się z moją decyzją. Poradziła, żebym została w zakonie jeszcze dwa miesiące i spokojnie wszystko przemyślała. Zostałam, ale nie zmieniłam zdania. Wróciłam do domu. Niestety, jak się okazało, tu też nie było dla mnie miejsca.
– Mój Boże, taki wstyd – załamywała ręce mama. – Co ja teraz ludziom powiem? Najpierw musiałam się tłumaczyć, dlaczego poszłaś do zakonu, teraz dlaczego zrezygnowałaś.
Ojciec popatrzył na mnie z wyższością. – A nie mówiłem? – podsumował tylko.
Cóż, zrozumiałam, że nie mam czego tu szukać. Musiałam sama zmierzyć się z decyzją, jaką podjęłam i ponieść jej konsekwencje. Na szczęście miałam w pobliskim mieście dobrą koleżankę, która pozwoliła mi zatrzymać się u siebie i pomogła znaleźć pracę. Dzięki niej stanęłam na nogi i doszłam do siebie.
Koleżanka namówiła mnie na studia zaoczne. Przekonała, że dzięki nim zdobędę lepszą pracę. Żyłam bardzo skromnie, żeby starczyło mi na wszystko. Na studiach poznałam Jacka. Byliśmy razem w jednej grupie. Zafascynował mnie swoją inteligencją, dojrzałością. Nie sądziłam, że w ogóle zwróci na mnie uwagę. Miałam siebie raczej za nieatrakcyjną dziewczynę. Ale któregoś dnia on usiadł koło mnie na wykładzie. Niby nic się nie wydarzyło, ale od tamtej pory już zawsze siadał obok mnie. W końcu umówiliśmy się na kawę. No i już nie mogliśmy się ze sobą rozstać.
Przyznałam się, że byłam w zakonie. Jacek był zaskoczony, ale też dumny, że jest moim pierwszym mężczyzną. Zakochałam się w nim bez pamięci. Po raz pierwszy ktoś odwzajemnił moje uczucie. Nigdy wcześniej tego nie doświadczyłam. Czułam, jak z każdą chwilą spędzoną z Jackiem rozpiera mnie radość i prawdziwe szczęście. Po kilku miesiącach Jacek oświadczył mi się. Wzięliśmy ślub, na którym nie było moich rodziców. Po roku urodziła nam się córeczka Kinga, potem synek Kuba. Dzisiaj nie wyobrażam sobie życia bez męża i dzieci. A to, że odeszłam z zakonu, nie oznacza wcale, że odeszłam od Boga. Wręcz przeciwnie. To doświadczenie nawet pogłębiło moją wiarę. Przecież Bogu można służyć w różny sposób. Jesteśmy z mężem bardzo zaangażowani w życie kościoła i należymy do różnych przykościelnych organizacji. Organizujemy akcje charytatywne i pomoc dla ubogich. Razem z dziećmi chodzimy na pielgrzymki do Częstochowy. Wielką radość sprawia nam wspólna wieczorna modlitwa. Gdy ktoś dzisiaj zapyta mnie, czy wstydzę się tego, że opuściłam zakon, odpowiadam, że nie. To doświadczenie było mi potrzebne, aby zrozumieć, co jest dla mnie najważniejsze. Wierzę, że są kobiety, które odnajdują się w życiu zakonnym. Ja nie potrafiłam. Ale to przecież nie oznacza, że jestem złym człowiekiem, prawda?