"W najczarniejszych snach nie myślałam, że mogę zostać młodą wdową. Nie ogarnęłabym tego wszystkiego, gdyby nie Sławek, brat mojego zmarłego męża. To on zajął się wszystkim – organizacją pogrzebu i stypy. Był u mnie codziennie, pomagał mi ogarnąć codzienne sprawy, zajął się też naszą firmą. Po kilku miesiącach odwiedziła mnie jego żona. Nie owijała w bawełnę..." Karolina, 32 lata
Z Marcinem poznałam się przez wspólnych znajomych. Koleżanka wyciągnęła mnie na jakiegoś grilla i tam zobaczyłam go po raz pierwszy. Jakoś tak od razu złapaliśmy kontakt. Wymieniliśmy się numerami telefonów i zaczęliśmy spotykać. Po kilku miesiącach wzięliśmy ślub cywilny i zamieszkaliśmy razem. Wiem, że niektórzy mogliby to uznać za szaleństwo, ale my byliśmy pewni swoich uczuć i nie chcieliśmy czekać.
Dwa lata później zaszłam w ciążę. Oboje byliśmy chyba najszczęśliwszymi ludźmi na świecie! Marcin dosłownie oszalał, traktował mnie jak księżniczkę, spełniał każdą moją zachciankę i wyręczał we wszystkich obowiązkach. Momentami nawet mnie to denerwowało, bo przecież i kota można zagłaskać! Ale wiedziałam, że nie ma złych zamiarów. Był po prostu wniebowzięty.
Zosia zmieniła nasze życie o sto osiemdziesiąt stopni. Zdecydowanie na lepsze. Byliśmy trochę mniej wyspani, musieliśmy zrezygnować z niektórych rzeczy, a inne odłożyć na nieco dalszy plan, ale w niczym nam to nie przeszkadzało. Czułam, że teraz właśnie jestem szczęśliwa, że wszystko jest tak, jak być powinno.
Krótko przed czwartymi urodzinami Zosi wydarzyło się coś, czego w życiu bym się nie spodziewała. Marcin przeszedł zawał. Zareagowałam niemal natychmiast, karetka zjawiła się błyskawicznie. Ale stan Marcina był krytyczny. Nie wiem, jak poradziłabym sobie w tamtym czasie, gdyby nie Sławek, jego brat. Tak naprawdę zawsze dużo nam pomagał, a od tamtej pory stał się moim prawdziwym wsparciem. Od dnia zawału na zmianę czuwał ze mną przy łóżku Marcina, pomagał, zajmował się Zosią, kosił trawę i robił wszystko, czym do tej pory zajmował się mój mąż. Zajął się też jego firmą, bo nie miałam pojęcia, jak to ogarnąć.
Stan Marcina był poważny. Przeszedł trzy operacje, ciągle pojawiały się jakieś komplikacje. Lekarze robili, co mogli, ale nie dało się go uratować. Po trzech miesiącach zmarł w szpitalu.
Byłam załamana. Mój świat runął, legł w gruzach, nic nie miało już sensu. Nie ogarnęłabym tego wszystkiego, gdyby nie Sławek. To on zajął się wszystkimi formalnościami, organizacją pogrzebu i stypy. Ja nie dałabym rady. Byłam na silnych lekach uspokajających, nawet na opiekę nad Zosią nie miałam siły.
Wspólnie podjęliśmy też decyzję, że Sławek przejmie zarządzanie firmą Marcina. Przez te trzy miesiące zdążył się nieco zapoznać ze wszystkim. Poza tym był jeszcze Karol, zaufany pracownik, który obiecał Sławkowi pomóc.
Kilka miesięcy po śmierci Marcina odwiedziła mnie Marlena, żona Sławka. Zdziwiła mnie jej wizyta.
– Spytam wprost: długo masz jeszcze zamiar wisieć na moim mężu? Ja rozumiem, że twój umarł, przykro mi. Naprawdę bardzo mi przykro. Ale zdecydowanie nie widzę powodu, żeby cały czas wszystko miało się kręcić wokół ciebie. Sławek non stop do ciebie przyjeżdża, rzucił nawet pracę, żeby zająć się waszą firmą. Nasze dzieci widują go rzadziej niż twoja córka! Nie uważasz, że to nie do końca w porządku? Ja od roku ani razu nie zjadłam z nim w tygodniu obiadu! A w weekendy też zazwyczaj musi ogarniać sprawy firmowe albo pomagać tobie. Nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiała, ale… Zaczynam się czuć tak, jakby mój mąż też umarł.
Słuchałam jej i byłam coraz bardziej zszokowana! Jak mogła w ogóle tak mówić? Czułam, jak wzbierają we mnie złość, smutek, żal. Z moich oczu zaczęły lecieć łzy.
– Przestań w końcu beczeć, weź się w garść! Ja wiem, że to brzmi brutalnie, ale życie toczy się dalej. Twoje też. Musisz wziąć je wreszcie w swoje ręce! – dodała i poszła.
Przez dłuższą chwilę stałam jak zamurowana. Nie docierało do mnie to, co się właśnie wydarzyło. Potem zaczęłam płakać. A jeszcze później na zmianę przyznawać jej rację i się na nią wściekać. Powinnam ją przeprosić. „Rzeczywiście Sławek chyba za bardzo mi pomaga, zaniedbał własną rodzinę”, myślałam, by zaraz potem pomstować: „Jak można być aż takim egoistą? Jak można nie mieć za grosz wyczucia?”
I ostatecznie doszłam do wniosku, że Marlena może mieć rację. Następnego dnia zatelefonowałam do Sławka. Poprosiłam go, by nie przyjeżdżał tego dnia do mnie.
– Sama odbiorę Zosię po pracy – powiedziałam.
– Ale przecież masz nie po drodze. A dla mnie to żaden kłopot, to przecież zaraz obok firmy – zdziwił się.
Ale uparłam się. Fakt, przedszkole było tuż za płotem firmy Marcina. I do tej pory to Sławek odbierał Zosię i przywoził mi ją do domu. Ja po pracy robiłam zakupy i zjeżdżaliśmy się koło szesnastej u mnie. Sławek czasem wchodził na herbatę, czasem nie. Zdarzało się, że został na obiedzie, kiedy akurat prosiłam go o pomoc w jakichś domowych sprawach. A tak naprawdę w domu ciągle było coś do zrobienia… Postanowiłam jednak, że z tym koniec. Marlena miała rację, nie mogłam do końca życia wisieć na jej mężu.
Przez kilka kolejnych dni sytuacja się powtarzała. W końcu Sławek i tak czekał pod moim domem.
– Chyba powinniśmy porozmawiać, nie uważasz, że należą mi się jakieś wyjaśnienia?
Nie powiedziałam Sławkowi o wizycie Marleny. Uznałam, że tak będzie lepiej. Wyjaśniłam mu, że chcę stanąć wreszcie na nogi, a jego obecność mi w tym przeszkadza.
– Muszę sama sobie zacząć radzić. Inaczej nigdy się nie pozbieram.
Sławek wyglądał na zdziwionego, ale stwierdził, że nie będzie się narzucał.
– Gdybyś jednak czegoś potrzebowała, to wiesz… No i sprawy firmy będę oczywiście konsultował z tobą.
Najpierw było ciężko. Łapałam się na tym, że co chwilę biorę telefon, by wybrać numer Sławka. A potem szybko okazywało się, że przecież żarówkę w korytarzu potrafię wymienić sama. I przykręcić niedokręcony zawias w szafce także. A nawet dolać płynu do spryskiwaczy. I zakupy większe zrobić, pojechać do serwisu wymienić opony czy wybrać choinkę na święta. Z Zosią, ale bez Sławka. A jeszcze kilka tygodni wcześniej pewnie błagałabym go, by pojechał z nami, bo sama nie dam rady. Wtedy zdałam sobie sprawę, że od dłuższego czasu moje kontakty ze Sławkiem ograniczają się w zasadzie tylko do kwestii związanych z firmą. I uświadomiłam sobie, że odkąd zaczęłam sama zajmować się wszystkimi codziennymi sprawami, żyje mi się nieco… Łatwiej? Lżej? Nie miałam czasu na rozpacz, rozpamiętywanie, ciągle miałam coś do zrobienia. Poza tym wieczorami padałam ze zmęczenia. Nie zauważyłam przecież nawet, że już grudzień i tak naprawdę dopiero córka uświadomiła mi, że to już najwyższy czas, by kupić choinkę.
Wspólnie z Zosią wybrałyśmy też ozdoby. Co roku z Marcinem stroiliśmy choinkę według jakiegoś schematu, koloru, który akurat wymyśliłam sobie jako przewodni. Tym razem spełniłam marzenie córeczki i zgodziłam się na drzewko we wszystkich kolorach tęczy. Wybrane przez nią ozdoby były w różnych kształtach, kolorach i wielkościach. Porozwieszała je również zupełnie niesymetrycznie i nieestetycznie, ale to była najpiękniejsza choinka w moim życiu.
Wieczerzę wigilijną spędzałam z Zosią u teściowej. Był też Sławek z rodziną. Marlena podczas dzielenia się opłatkiem spojrzała na mnie lekko speszona.
– Ja cię bardzo przepraszam za tamtą wizytę, może byłam niezbyt delikatna…
– Marlenko, nie przepraszaj. To ja przepraszam! I jednocześnie bardzo ci dziękuje! Gdyby nie ty, nie wiem, jak długo jeszcze tkwiłabym w martwym punkcie. Potrzebowałam takiego kubła zimnej wody. I chociaż nadal tęsknię za Marcinem, nadal mi go bardzo brak, nadal bywają noce, gdy wyję w poduszkę, to jednak idę dalej. Żyję. Funkcjonuję. To tylko dzięki tobie, dziękuję!
Obie płakałyśmy.
Dziwne to były święta. Smutne i zarazem szczęśliwe. Z jednej strony moje serce nadal krwawiło, a z drugiej było pełne nadziei, że to jeszcze nie koniec. Że życie przecież toczy się dalej.
W nowy rok weszłam, mocno trzymając się tej myśli! Marcina już nie ma, ale przecież czuwa nade mną! I na pewno pomoże mi jeszcze znaleźć szczęście.