"Stefan przez lata wytykał mi, że sam musi utrzymywać rodzinę, bo moja pensja starcza tylko na waciki. Ale gdy zmieniłam pracę i zaczęłam przynosić do domu więcej pieniędzy od niego, zaczął się koszmar. Ciągle słyszałam, że jestem głupia i stara, że teraz każdego idiotę obsypują złotem. W końcu coś we mnie pękło..." Maria, 45 lat
Nie pamiętam już, kiedy zauważyłam, że coś jest nie tak. Długo byłam zadowolona… Ale teraz myślę, że raczej zaślepiona. Nie wiedziałam, że może być inaczej, więc akceptowałam sytuację, w jakiej się znajdowałam. Przecież rybka w małym stawie nie ma pojęcia, jak wielki jest ocean...
Mniej więcej rok temu musiałam zmienić pracę. Bardzo tego nie chciałam! Nie lubię zmian, jednak rachunki rosły i moja biedna pensja przestała wystarczać.
– Cały dom utrzymuję – narzekał mój mąż. – Ty ledwo na waciki zarobisz… To po co w ogóle pracować? Lepiej byś siedziała na tyłku, butów szkoda, he, he!
Miałam powyżej uszu jego uwag, więc gdy koleżanka mi powiedziała, że zwalnia się u nich etat i może mnie polecić, nie wahałam się ani chwili. Na początku… byłam przerażona! Nigdy nie pracowałam w takiej wielkiej firmie! Wszędzie biel, chrom i szkło, uśmiechnięci (nieco sztucznie, ale zawsze) ludzie w świetnie skrojonych ciuchach, prawdziwe korpo! To był skok na głęboką wodę. Musiałam się dużo nauczyć i ciężko pracować, ale się utrzymałam. I było mi cudownie, zwłaszcza gdy zobaczyłam pierwszą pensję.
– Nie wierzę, że to się udało – mówiłam do koleżanki.
– Jesteś zdolna – stwierdziła z przekonaniem. – Od lat marnowałaś się w tym januszeksie za psie pieniądze.
Sądziłam, że mój mąż też będzie zadowolony, ale gdzie tam! Akurat stałam rano przed lustrem i starannie nakładałam makijaż, czego od dawna nie robiłam. Teraz zależało mi na ładnym wyglądzie, nie chciałam odstawać od koleżanek. No i w nowej pracy dostałam specjalny dodatek reprezentacyjny, kartę sportową, prywatną opiekę medyczną… Wreszcie miałam motywację i środki, żeby o siebie zadbać.
Stefan przeszedł obok, zmierzył mnie wzrokiem i rzucił:
– Nie pomoże puder, róż, kiedy baba stara już.
To nie był pierwszy ani ostatni raz. W zasadzie… od pewnego czasu było tylko gorzej. Mniej więcej od momentu, kiedy okazało się, że zarabiam więcej od niego. Dlatego często słyszałam, że nakłamałam w CV albo że „teraz to każdego idiotę obsypują złotem”.
Odpoczywałam od tych przytyków w pracy, gdzie dla odmiany słyszałam same miłe słowa. Przełożona chwaliła moje postępy, współpracowniczki gust (kupiłam sobie kilka nowych, ładnych rzeczy), koledzy – poczucie humoru. Prawie zapomniałam, że coś takiego istnieje! Stefana po dwudziestu pięciu latach małżeństwa nie śmieszyło nic, co powiedziałam.
– Ty to zawsze głupio gadasz – wytykał. – Wstyd z tobą gdzieś wyjść.
Kiedyś nigdy bym nie powiedziała, że moje małżeństwo jest nieszczęśliwe. Ot, po prostu takie polskie – czasem słońce, czasem deszcz. Jednak z nowej perspektywy zaczęłam zauważać pewne rzeczy.
– Marysiu, ty masz taki piękny uśmiech – słyszałam w pracy.
– Co się szczerzysz jak głupi do sera – słyszałam w domu.
Jednak kulminacja przyszła przed Wielkanocą. Po raz pierwszy od dawna czułam się ze sobą dobrze. Byłam na plusie i finansowo, i życiowo. Tak, czułam się szczęśliwa… Wszędzie, tylko nie w domu…
Stefana z powodu cięć budżetowych ominęła roczna premia i był wiecznie nie w humorze. Zamiast jakoś przepracować swoją frustrację, mścił się na mnie. Gdy planowałam święta, słyszałam, że wszystko musi być wiecznie po mojemu. Stefan zarzucał mi, że tylko bym kasę wydawała. Gdy zaczęłam mówić o świątecznym obiedzie, przeszedł sam siebie.
– Żryj, żryj, zadek ci urośnie i się nie zmieścisz w te swoje drogie szmaty.
Zrozumiałam, że my już nie jesteśmy parą… Nie mamy ze sobą nic wspólnego, nie potrafimy już nawet rozmawiać.
– Dobrze, więc w tym roku nie będzie świąt – zapowiedziałam.
I nie było. Mieliśmy z mężem ciche dni, a on nawet nie rozumiał, o co mi chodzi. Nazywał mnie jaśnie panią, co ma muchy w nosie, i w końcu sam pojechał na cały tydzień do matki do Kalisza. Ja zostałam w domu.
W lany poniedziałek, korzystając z pięknej pogody, spacerowałam po mieście. Sama. Krążyłam ulicami miasta, podpatrywałam szczęśliwe rodziny i… chciało mi się płakać.
– Marysia? – usłyszałam nagle za plecami. – A co ty tu robisz? Myślałem, że wyjeżdżasz na cały tydzień do rodziny.
To był Marek. Ten kolega, któremu podobał się mój uśmiech. Więc teraz też się do niego uśmiechnęłam.
– Zmiana planów – powiedziałam. – Teraz… nie mam już żadnych. Może chcesz wypić ze mną kawę? – rzuciłam, zaskakując samą siebie nagłą odwagą.
Był wyraźnie zdziwiony, ale się zgodził.
Rozmawiało nam się bardzo dobrze, przecież razem pracowaliśmy, znaliśmy się już rok. O nic nie pytał, trzymaliśmy się bezpiecznych tematów, jednak zauważyłam, że patrzy na mnie jakoś inaczej. Niby wiedział, że jestem mężatką, ale jako samotna kobieta w święta wysyłałam w eter pewien komunikat. Może właśnie dlatego im dłużej siedzieliśmy w przytulnej kawiarni, tym bardziej jego oczy się śmiały. A na koniec zapytał mnie, co robię w sobotę.
Wzruszyłam ramionami. Wiadomo: nic.
– U mnie też plany niespodziewanie się posypały. Może wybierzemy się razem do kina?
Od razu się zgodziłam.
Mąż nie raczył się do mnie odezwać przez całe święta i przez następne dni. Pierwszego SMS-a wysłałam mu dopiero w sobotę, przed moim wyjściem do kina. A potem, już po seansie, powiedziałam Markowi, że rozwodzę się z mężem. Uśmiechnął się i pocałował mnie delikatnie, tak bez zobowiązań. Poszliśmy razem do kawiarni. Kto wie, może coś z tego będzie?