"Pewnego dnia rano mój mąż zniknął. Na stole zostawił list, w którym napisał, że stracił pracę, nie mamy pieniędzy na spłacanie kredytu, a on nie ma już sił, żeby to wszystko dźwigać. Przepraszał i prosił, żebym go nie szukała. Nikt, kto znał Marcina, nie pojmował jego zachowania. Przy życiu trzymały mnie tylko ostatnie słowa z jego liściku..." Paulina, 39 lat
Ten wieczór był taki jak inne nasze wieczory. Marcin wrócił z pracy jak zwykle około osiemnastej, zjadł obiad, pobawił się trochę z bliźniakami. Potem pomógł mi wykąpać maluchy, nakarmić je i położyć spać. Wspólnie zaczęliśmy oglądać jakiś film, ale ja niemal od razu zasnęłam wtulona w męża. Niestety, poranek nie był już taki sam jak zawsze...
Obudziłam się dość wcześnie, ale mojego męża już nie było w łóżku. Zaspana wstałam i poszłam do kuchni, by przygotowywać śniadanie dla bliźniaków, które już hałasowały w swoim pokoju. Gdy sięgałam po chleb, mój wzrok zatrzymał się na leżącej na blacie kartce. Rozpoznałam na niej pismo mojego męża. „Dlaczego Marcin zostawił mi list? Przecież nigdy tego nie robił... ”, pomyślałam lekko zaniepokojona, a potem zaczęłam czytać: „Przepraszam, Paulinko, ale nie daję już rady. Wczoraj wywalili mnie z pracy. Toniemy w długach, a ja nie mam już sił, żeby to wszystko dźwigać. Musiałem wyjechać. Nie szukajcie mnie. Przepraszam. Przepraszam, że jestem taki słaby. Że jestem tchórzem. Pieniądze na dwie kolejne raty kredytu są na koncie. Pożyczyłem je od rodziców. Trzeba im będzie oddać. Kocham was, Marcin”. Przeczytałam to wszystko na jednym wdechu. Potem jeszcze długo wpatrywałam się w słowa, które nakreślił mój mąż, i wciąż nie docierało do mnie, co one dokładnie oznaczały. Mechanicznie wzięłam się więc do robienia kanapek, jakby nic wielkiego się nie stało. Płakać zaczęłam dopiero po chwili, gdy dotarło do mnie, że Marcin odszedł, a ja zostałam całkiem sama.
Nie mogło pomieścić mi się w głowie, że mój mąż tak po prostu wyszedł z domu i zostawił mnie i dzieci na pastwę losu. To nie pasowało do mojego odpowiedzialnego Marcina! Do faceta, którego pokochałam za to, że zawsze stał po mojej stronie i wspierał mnie w trudnych momentach. Chwyciłam kartkę i po raz kolejny ją przeczytałam. Potem znowu i znowu. Niestety, wciąż były tam te same słowa. Słowa, które wbijały mnie w krzesło i powodowały, że nie mogłam przestać ryczeć. Około osiemnastej jeszcze miałam nadzieję, że zaraz otworzą się drzwi i Marcin wejdzie do domu jak co dzień. Przytuli mnie i powie, że to wszystko pomyłka. Że wrócił i wszystko jakoś się ułoży. Czekałam do północy. Do położenia synów pilnowałam się, żeby się nie rozkleić, potem całkiem pękłam. Byłam sama, wściekła, zdezorientowana i jednocześnie przepełniona strachem, że mężowi mogło przytrafić się coś złego. Ludzie w desperacji robią przecież czasami głupie rzeczy. Następnego dnia rano łóżko wciąż było puste. Kolejnego również.
W końcu zadzwoniłam do moich teściów, bo nie wiedziałam, co odpowiadać dzieciom na wciąż to same pytanie: „Kiedy wróci tatuś?”.
– Paulinko! Czy coś się stało? – spytała teściowa zaniepokojona moim głosem. – Coś z chłopcami?
– Czy Marcin jest u was? – jęknęłam. – Albo z wami rozmawiał?
– Nie, ostatni raz widziałam go w niedzielę, jak byliście u nas na obiedzie – przypomniała teściowa. – A co, nie ma go w domu? Nie byłam w stanie z nią rozmawiać, poprosiłam tylko, by do nas przyjechała. A gdy się pojawiła, bez słowa dałam jej kartkę. Po przeczytaniu listu zrobiła się blada jak ściana. Była przerażona. Bała się, że jej synowi mogło stać się coś bardzo złego... Zaczęliśmy poszukiwania. Dzięki pomocy rodziny i przyjaciół wzięłam się w garść. Obdzwoniliśmy okoliczne szpitale, zamieściliśmy ogłoszenia w internecie, skontaktowaliśmy się ze znajomymi Marcina i pracownikami z jego byłej firmy. Nikt nic nie wiedział. Nikt też, kto znał Marcina, nie pojmował jego zachowania. Przy życiu trzymały mnie ostatnie słowa z jego liściku...
Mijały kolejne dni i tygodnie. Policja wciąż nie chciała przyjąć ode mnie zgłoszenia o zaginięciu męża. Twierdzili, że jest dorosły i samodzielnie podjął decyzję, która nie była przestępstwem, więc nie mają powodu, żeby go szukać. Zamieszkała ze mną moja mama, bo nie byłam w stanie sama opiekować się bliźniakami. Finansowo wspierali mnie rodzice i teściowie. Pod koniec lutego, gdy chciałam zapłacić kolejną ratę kredytu za mieszkanie, weszłam na nasze konto. Oniemiałam. Okazało się, że kilka dni wcześniej wpłynął duży przelew. Anonimowy. Nadawcą musiał być Marcin! Czułam się tak skołowana, że dopiero po kilku dniach przyznałam się do mojego odkrycia. – A więc żyje! On żyje, Paulinko! – teściowa przytuliła mnie mocno i zaczęła łkać. Pokiwałam tylko głową. Nie byłam jednak w stanie wykrzesać z siebie ani jednej łzy. Poczułam ulgę, ale jednocześnie pustkę i ogromny żal.
Pierwszy list od męża dotarł wiosną. Pisał, że jest w Anglii i znalazł pracę, która pozwoli nam spłacić wszystkie długi. Że dużo myślał, odpoczął, że nie mógł postąpić inaczej. Musiał sobie zrobić urlop od życia... Długo się zastanawiałam, czy mu odpisać. Bo co mogłabym mu powiedzieć? Że wyłam całymi dniami, że ledwie przeżyłam jego zniknięcie, że byłam przerażona, rozczarowana i zagubiona? W drugim liście Marcin zapowiadał, że chciałby do nas zadzwonić i porozmawiać. Pytał, dlaczego się nie odzywam. Potem rzeczywiście zadzwonił. Jego głos brzmiał tak obco... Rozmowa się nie kleiła.
– Paulinka, jak sobie radzicie? Przelewy dochodzą na konto? – dopytywał się mój mąż, a ja miałam wrażenie, jakbym rozmawiała z obcym człowiekiem. – No powiedz coś, jak chłopcy? Pytają o mnie? – Marcin nie dawał za wygraną, ja zaś zastanawiałam się, co odpowiem, gdy spyta, czy za nim tęsknimy i go kochamy. Na szczęście nie spytał. Ale zapowiedział, że będzie dzwonił często. I że wróci do nas, gdy zarobi na tyle, by spłacić długi...
Na razie nie jestem pewna, czy tego chcę. Wciąż odczuwam skutki jego nagłego zniknięcia. Bo niby nic się przecież nie stało. Mojego mężczyznę przerosło życie i rutyna, załamał się, wyjechał, słuch o nim zaginął. Ale się odnalazł, zaczął znowu pracować, łożyć na rodzinę, zadeklarował chęć powrotu do domu. Teoretycznie powinnam się cieszyć... Dlaczego więc czuję złość, zniechęcenie, a nawet wściekłość na człowieka, który wydawał mi się całym światem? Nie wiem, czy kiedykolwiek będę jeszcze w stanie zaufać mojemu mężowi. Na razie nie jestem też gotowa na jego powrót z urlopu od życia. Może to się zmieni z czasem? Pożyjemy, zobaczymy...