"Ciągle byłam zmęczona. Pracuję, mam małe dziecko, a mąż ciągle w delegacji. Kierat! W końcu pojawiła się szansa na odpoczynek. Myślałam, że pozałatwiam listę zaległych spraw, kupię sobie coś ładnego, wysprzątam dokładnie mieszkanie i jeszcze zdążę odpocząć! A tu czas zaczął przeciekać mi przez palce..." Anna, 33 lata
Życie matki i kobiety pracującej jest w Polsce naprawdę ciężkie!
Każdego dnia po pracy tłukę się tramwajem, a potem autobusem, bo całe miasto w remontach i muszę teraz jeździć z przesiadką. Podróż zajmuje mi prawie godzinę, ledwo zdążam po Bartka do przedszkola! Zakładając, że nie ma korków albo awarii tramwajów, bo wtedy jadę dłużej, spóźniam się i muszę płacić! Bartek nie dostał się do państwowego przedszkola, chodzi do prywatnego. A tam są takie przepisy, że za każde 15 minut spóźnienia rodzic musi płacić 10 zł!
Potem biorę Bartka za rączkę i ruszamy na zakupy. Bartuś jest, dzięki Bogu, grzeczny, więc wszystko idzie nam zazwyczaj sprawnie… Potem, obładowana zakupami muszę odsiedzieć godzinę na placu zabaw. Bartuś by mi nie wybaczył, gdybym odpuściła… No i wracamy do domu.
Ale czy ja mogę w końcu odpocząć? Gdzie tam! Przecież trzeba dziecko nakarmić, więc jakiś obiad muszę naprędce ugotować albo odgrzać… Potem posprzątać, no i co? Przychodzi pora na kąpanie… Wreszcie kładę Bartka spać… No i muszę mu bajeczkę poczytać i poczekać, aż zaśnie. Ma już cztery latka i teoretycznie mógłby sam zasypiać. Ale większość dnia spędzamy osobno, to chociaż chcę być przy nim, jak zasypia, przytulić się… Wiem, że to złe przyzwyczajenie, ale co robić? No, w każdym razie około godziny 21.30 już mam spokój, dziecko śpi.
Ale czy odpoczywam? Przecież trzeba ogarnąć mieszkanie, ugotować coś na następny dzień… A na końcu jeszcze wziąć prysznic, umyć włosy, przygotować ciuchy na rano, i z mokrymi włosami, wykończona, kładę się spać. A na drugi dzień znów do pracy, wyszykować siebie, synka, zaprowadzić go do przedszkola i tak w kółko. Nie mam minuty czasu dla siebie…
Na co dzień nie mam co liczyć na wsparcie rodziny. Siostra i rodzice mieszkają w innym mieście, a mąż jest cały czas w delegacji – pracuje jako operator walca, kilkaset kilometrów od domu. Wraca co drugi weekend. Wtedy mi pomaga i odpoczywam trochę od tego domowego kieratu. Aż tu nagle wiosną, jeszcze poza sezonem, moi rodzice postanowili wybrać się na cały tydzień nad morze i zabrać ze sobą Bartusia, żeby pooddychał trochę jodem. Niemal podskakiwałam z radości!
Odpocznę, pozałatwiam listę zaległych spraw, kupię sobie coś ładnego, wysprzątam dokładnie mieszkanie! – planowałam podniecona.
W końcu wyprawiłam synka w podróż. Cieszyłam się, że po pracy będę mogła robić, co zechcę, na przykład pójść na zakupy! Na lodówce, co prawda, powiesiłam karteczkę z listą rzeczy, które muszę zrobić… „Ale najpierw przyjemność, potem obowiązki!”, postanowiłam.
A więc pierwszego dnia rzuciłam się w wir zakupów. Krążyłam po sklepach przez kilka godzin – wybierałam, mierzyłam, odkładałam – byłam jak w amoku! Czułam się jak złodziej wypuszczony z więzienia! Mówiłam sobie, że pora wracać, posprzątać dom, ale jakiś wewnętrzny głos szeptał: wybieraj, kupuj, potem nie będziesz miała na to czasu! Wróciłam do domu o 21, z torbami pełnymi bluzek, bielizny, kosmetyków. Byłam tak zmęczona, że nawet ich nie rozpakowałam, nie wspominając o sprzątaniu. Wyrzuty sumienia łagodziłam, mówiąc sobie: „Dla kogo tu sprzątać? Męża nie ma, dziecka też. A ja w bałaganie wytrzymam. Sprzątanie nie zając, nie ucieknie, mam jeszcze sześć dni! Zjadłam byle co, bo dla mnie samej nie chciało mi się gotować, wykąpałam się i padłam na łóżko.
Kolejnego dnia rozpakowałam wreszcie zakupy. I stwierdziłam, że z bluzek, które kupiłam, żadna mi się nie podoba. W jednej wyglądałam grubo, druga była zbyt młodzieżowa, trzecia miała dziurkę. Wszystkie postanowiłam nazajutrz oddać do sklepu. „A dziś co robić?”, zastanawiałam się. „Trzeba sprzątać!” Nie chciało mi się. Mieszkanie było takie puste, ciche. Zrobiło mi się nagle tak smutno bez synka i męża, że z tego smutku nic mi się nie chciało.
Na szczęście zadzwoniła moja przyjaciółka i namówiła mnie, byśmy zjadły coś na mieście. Tak nam się dobrze siedziało, że do kolacji wypiłam trzy duże piwa. Około 21 wracałam pijana do domu, z mocnym postanowieniem posprzątania. Niestety, w domu okazało się, że po alkoholu chce mi się spać. Nawet na prysznic nie miałam siły, ostatkiem sił ubrałam piżamę i walnęłam się na łóżko. Następnego dnia wyrzucałam sobie, że jestem rozlazła i nic nie robię. Po pracy poszłam do galerii handlowej oddać bluzeczki, które kupiłam. Przy okazji zauważyłam, że w kilku sklepach są wyprzedaże… Jak pomyślałam, że mam wracać do pustego domu, w którym nikt na mnie nie czeka, wolałam chodzić po sklepach. Łaziłam aż do zamknięcia galerii… „Co mam się spieszyć do domu? Cicho w nim jak w grobie”. Nic nie kupiłam. Wróciłam zmęczona i wkurzona.
Czwartego dnia tak tęskniłam za mężem i za synkiem, że nie miałam ochoty ani na zakupy, ani na nic. Koleżanki w pracy podgadywały:
– Masz wolną chatę? Zrobiłabyś jakąś imprezkę!
– Hm… Chętnie – powiedziałam bez przekonania. Właściwie to jakoś nie miałam na to ochoty, choć jeszcze tydzień temu bardzo chciałam jakiejś imprezy… Potem jednak się okazało, że termin za bardzo nikomu nie pasuje. Wcale się tym nie zmartwiłam… Moja siostra karciła mnie przez telefon.
– Dziewczyno, powinnaś się bawić, szaleć! Idź do kina! Na jakąś imprezę! Naciesz się wolnością!
– Kiedy mi się nie chce – burknęłam. – Co mam tak na siłę…
– Wymyłaś okna? Odmroziłaś lodówkę? Posprzątałaś w szafkach? – podpytywała przez telefon mama.
– Jakoś… nie miałam czasu – sama się zdziwiłam tym, co powiedziałam.
Szóstego dnia po pracy leciałam do domu, by doprowadzić mieszkanie do jako takiego porządku przed weekendem, kiedy wracali moi mężczyźni. Tak bardzo się cieszyłam! Gdy opowiadam znajomym o moim „tygodniu wolności”, wszyscy oczekują szalonych historii, czego ja też takiego nie robiłam. Nikt nie chce wierzyć, że nie robiłam dokumentnie nic!