"Kasia od zawsze była dla swojego syna niczym tarcza, która chroniła go przed światem. Jak nabroił, zawsze miała gotowe usprawiedliwienie. Świeciła za niego oczami, a on to wykorzystywał. Próbowałam jej delikatnie uświadomić, że popełnia błąd, ale zawsze kończyło się tak samo: ucinała temat, a ja odpuszczałam. Aż do dnia, w którym powiedziałam jej prawdę prosto w oczy. Z tego, co wydarzyło się potem, nie mogę się otrząsnąć..." Agnieszka, 56 lat
Od lat patrzyłam, jak moja siostra wychowuje swojego syna, i nie mogłam pozbyć się niepokoju. Choć sama nigdy nie doczekałam się dzieci, nie uważam, że to odbiera mi prawo do dostrzegania matczynych błędów. A Kasia popełniała ich mnóstwo! Może dlatego, że wychowywała Adama samotnie, był jej oczkiem w głowie i pobłażała mu we wszystkim? Uważała, że matczyna miłość oznacza chronienie dziecka przed całym światem – przed konsekwencjami jego czynów, przed odpowiedzialnością, przed wszelką krytyką. Nauczyciel zwrócił uwagę, że nie odrabia prac domowych? „Pani się na niego uwzięła.” Rozbił szybę na klatce schodowej? „To przecież tylko dziecko.” Wyrzucili go z pierwszej pracy? „Szef to idiota.” Próbowałam z nią rozmawiać – raz łagodnie, raz ostrzej – ale zawsze kończyło się tak samo: obrażała się, że się wtrącam, a ja odpuszczałam.
Teraz Adam ma czterdzieści lat. Nie utrzymał się w żadnej pracy dłużej niż kilka miesięcy. Jego żona w końcu miała dość życia z kimś, kto nie potrafi wziąć odpowiedzialności za swoją rodzinę. Odeszła, zabierając dziecko. A niedawno okazało się, że Adam narobił potężnych długów - podobno chciał rozwijać swój biznes. Dzwonią do niego windykatorzy, grożą sprawą sądową. Kasia rozpacza, powtarza, że to świat jest niesprawiedliwy, że ludzie są okrutni, że wszyscy się na niego uwzięli. Jak zawsze.
Kiedy pojechałam do niej ostatnio, siedziała na kanapie, tuląc w dłoniach kubek zimnej herbaty. Twarz miała zaczerwienioną od płaczu.
– Nie wiem, jak on sobie poradzi… – zaczęła biadolić, ocierając oczy. – To przecież dobry chłopak, tylko Adaś miał pecha. Ludzie zawsze go oszukiwali, tak jak teraz ten jego koleżka, z którym miał robić biznes… Jutro mam wizytę w banku, mam nadzieję, że dadzą mi kredyt, spłacimy chociaż część długów... – chlipała.
Nie wierzyłam w to, co właśnie usłyszałam. Moja siostra, która mogłaby w przyszłym roku przejść na emeryturę, zamierza brać kredyt? Poczułam, jak narasta we mnie złość. Chciałam powstrzymać się, by nie powiedzieć jej tego, co od lat miałam na końcu języka. Ale nie wytrzymałam.
– Kasia, to nie ludzie go oszukiwali. To ty go tak wychowałaś. Zrobiłaś z niego życiowego kalekę! On myśli, że zawsze mu się upiecze, bo mamusia pomoże. I pewnie myśli, że biznes sam się będzie kręcił, a pieniążki w magiczny sposób będą wpadać do kasy. Ale prawda jest brutalna – w życiu trzeba się napracować, żeby coś mieć, zwłaszcza jak się zakłada własną firmę – powiedziałam chyba trochę za ostro.
Podniosła na mnie wzrok, a w jej oczach zamiast zrozumienia pojawiło się oburzenie. Zacisnęła palce na kubku, jakby chciała go zmiażdżyć.
– Jak możesz?! – krzyknęła. – Nie masz dzieci, więc nie masz prawa mnie oceniać! Może gdybyś miała, wiedziałabyś, co to znaczy kochać!
Poczułam, jak zaciska mi się gardło. Wiedziałam, że nie powinnam brać tych słów do siebie, ale mocno mnie zabolały. Wzięłam głęboki oddech.
– Kasia… – zaczęłam spokojniej. – Kochasz go, ale krzywdzisz. Jeśli mu teraz pomożesz tym kredytem, naprawdę skończy na dnie.
– Jak mogę nie pomóc swojemu dziecku! To nie jego wina, że mu nie wypalił biznes! Świat jest dzisiaj okrutny, po prostu dżungla!
– Świat jest, jaki jest – odparłam ostro. – Ale to ty nauczyłaś go, że zawsze ktoś inny jest winny, że nie musi się starać, bo ty wszystko załatwisz. A teraz on nie umie być odpowiedzialnym człowiekiem. A ty ciągle szukasz winnych wszędzie, tylko nie w nim i tak naprawdę - nie w sobie.
– Jesteś podła! – krzyknęła. – Wynoś się! – wrzasnęła, wskazując drzwi. – Nie chcę cię więcej widzieć! – Zerwała się wściekła z kanapy.
Patrzyłam na nią przez chwilę, próbując dostrzec w jej twarzy choć cień refleksji. Nie było go tam. Tylko gniew i ból. Poddałam się. Wyszłam, trzaskając drzwiami.
Od tamtej pory nie odbiera ode mnie telefonów. Próbowałam kilka razy, ale za każdym razem połączenie pozostawało bez odpowiedzi. Mam wyrzuty sumienia. Może powinnam była się powstrzymać? Może nie miała teraz siły, by to usłyszeć? Ale z drugiej strony – czy kiedykolwiek byłby na to dobry moment?