"Razem z moją koleżanką Karoliną działamy w fundacji, która zajmuje się pomocą ciężko chorym ludziom i ich rodzinom. Na co dzień spotykamy się z nieszczęściem i dramatami, które niekiedy trudno udźwignąć. Niestety, musiałyśmy nauczyć się oddzielać tych, którzy naprawdę potrzebują pomocy, od tych, którzy chcą nas wykorzystać..." Ida, 35 lat
Karolina dopiero niedawno zaczęła pracować ze mną w fundacji, która zajmuje się pomocą ciężko chorym ludziom w trudnej sytuacji materialnej. Siedziałyśmy przy jednym biurku i widziałam, jak bardzo przeżywa każdą historię. Chciałaby pomóc wszystkim, ale... musiała się nauczyć, że w naszej pracy bardzo przydają się dystans i zdrowy rozsądek.
Czy coś się stało? – zapytałam któregoś dnia Karolinę. Biedna wyglądała, jakby zaraz miała się rozpłakać.
– Trudna rozmowa przez telefon – odpowiedziała przejęta.
– Tak, a o co chodziło? – zapytałam życzliwie.
– Dzwoniła kobieta, której niedawno zmarł mąż. Została bez środków do życia, dzieci mieszkają za granicą i nie utrzymują z nią kontaktów. Jakby tego było mało, kobieta choruje na raka, wymaga leczenia, ale, jak już wspomniałam, nie ma środków do życia, a co dopiero na kosztowne leczenie. Musimy jej pomóc.
– Oczywiście, rozmawiałaś z nią o dokumentacji? Wyśle zaświadczenie lekarskie? Możemy zorganizować zbiórkę na leczenie, pomóc załatwić formalności – tłumaczyłam.
– No tak, ale widzisz... ona nie ma pieniędzy nawet na znaczek, żeby wysłać nam dokumenty. Komputera i skanera też nie posiada. Poza tym wstydzi się, że jest chora, i robi wszystko, żeby znajomi się nie dowiedzieli. Ona bardzo nie chce litości. Nie moglibyśmy jakoś tak po prostu wysłać jej pieniędzy, trzeba przecież jej pomóc! – powiedziała Karolina, a ja westchnęłam. Już wiedziałam, co tu się święci, i że Karolina nie będzie zachwycona tym, co powiem...
Na co dzień spotykamy się z ludzkim nieszczęściem i dramatami, które niekiedy trudno udźwignąć. Staramy się pomóc im przejść przez te trudne chwile. Pomagamy zebrać pieniądze na leczenie, załatwić formalności, służymy pomocą psychologa, prawnika i innych specjalistów. To praca, która przynosi ogrom satysfakcji, ale także zastawia wiele pułapek. Wiem, bo pracuję tu już dziesięć lat, Karolina zaledwie pół roku.
– Słuchaj, nie ma możliwości wysłania tej pani pieniędzy tak po prostu. Wiesz, że musimy się trzymać procedur – powiedziałam powoli.
– Ida, ale przecież my jesteśmy fundacją, a nie bezduszną korporacją! Chyba nie myślisz, że ktoś oszukuje w takich sprawach! – odparła wzburzona.
– Pozwól, że coś ci opowiem – westchnęłam i wróciłam wspomnieniami do początków swojej pracy.
Dopiero co skończyłam studia i kiedy zostałam zatrudniona w fundacji, czułam ogromną dumę! Byłam przekonana, że od teraz codziennie będę zbawiać świat. Niesamowicie przejmowałam się każdym człowiekiem i jego kłopotami, i z ogromnym zdumieniem patrzyłam na wieloletnich pracowników, którzy potrafili niemal każdą sprawę zamknąć w jakiejś procedurze, papierach...
Przyglądałam im się dość krytycznie. Ludzie dzwonili zwierzyć się z nieszczęścia, a oni prosili o jakieś zaświadczenia. Wydawało mi się to takie nieludzkie. Przyznam, że nie do końca to rozumiałam, aż do pewnego dnia...
Dobrze pamiętam tamten telefon. Dzwonił mężczyzna, był bardzo zakłopotany, mówił, że potrzebuje pomocy, ale tak bardzo krępuje się o nią poprosić. Usłyszałam dramatyczną historię. Miał dom, rodzinę, dobrze zarabiał. A potem przyszła choroba, ciężka, przewlekła, prowadząca powoli do niepełnosprawności... I nagle jego życie się rozsypało jak domek z kart. Żona go zostawiła i zabrała dzieci, bo nie mógł już pracować i stał się bezużyteczny. Został sam jak palec. Potrzebował opieki, bo zdrowie pogarszało się z dnia na dzień. Nie miał pieniędzy na leczenie, rachunki, ogrzewanie domu czy nawet jedzenie. Słuchałam tego i serce mi pękało!
– Wie pani co? Najgorsze to jest to, że dzieci nie chcą mnie widywać. Ja rozumiem, że mają własne życie, ale tak bardzo bym chciał, żeby przy mnie były... – żalił się, a ja czułam, jak pod powiekami szczypią mnie łzy.
– Rozumiem – odpowiedziałam. – Co możemy dla pana zrobić?
– Drogie dziecko, gdybyście mogli mi pomóc finansowo... Przesłać jakieś środki, zatrudniłbym jakąś pielęgniarkę, zakupy zrobił. Może zacząłbym sobie lepiej radzić – westchnął.
– Wie pan co, nie przekazujemy środków bezpośrednio, ale możemy pomóc w inny sposób. Poproszę pana o przesłanie kilku dokumentów. Możemy także spróbować znaleźć panu pielęgniarkę, którą opłacimy. Istnieje także możliwość otrzymania od nas wsparcia w postaci żywności czy środków czystości – odpowiedziałam.
Mężczyzna trochę się opierał przed zatrudnieniem dla niego pielęgniarki, mówił, że wolałby sam wybrać osobę, która będzie się nim opiekować, bo bardzo się wstydzi obcych ludzi. Podał mi adres, na który mielibyśmy przesłać wsparcie i obiecał dostarczyć niezbędne dokumenty.
Po tej rozmowie nie mogłam dojść do siebie. „Jak można po prostu opuścić męża i ojca, i to z powodu choroby?”, zachodziłam w głowę. Podzieliłam się tymi przemyśleniami z Ludmiłą, z którą dzieliłam wtedy pokój.
– Ida, nie oceniaj, nie zawsze wszystko jest takie, jak się wydaje... – powiedziała łagodnie, a ja pokiwałam głową bez przekonania.
Mijały dni, a ten człowiek nie dosyłał dokumentów. W końcu do niego zadzwoniłam.
– Proszę pani, nie mogę tego zrobić, pogorszyło mi się, taki słaby jestem, przepraszam. Może moglibyście zrobić wyjątek? W lodówce pustki, do renty daleko... Poprosiłbym sąsiadkę, kupiłaby mi coś do jedzenia – poprosił zbolałym głosem, a mi w gardle stanęła wielka gula. Oczywiście próbowałam coś wskórać, jednak się nie udało. Ludmiła zaproponowała, że zadzwonimy do lokalnego oddziału pomocy społecznej i poprosimy, żeby zorientowali się w sytuacji tego człowieka. Nie byłam zadowolona... Nie chciałam go sprawdzać. Postanowiłam, że skoro fundacja wykazuje się taką bezdusznością, sama mu pomogę! W sobotę namówiłam chłopaka, żebyśmy pojechali do pana Kazimierza. Miałam adres, podał mi go, kiedy mówiłam o wysyłce paczek. Zrobiliśmy z Maćkiem porządne zakupy, wzięłam ze sobą trochę pieniędzy i ruszyliśmy. Trochę się denerwowałam, ale byłam też dumna z tego, że robię taki dobry uczynek! Jakież było moje zdziwienie, gdy drzwi otworzyła mi młoda dziewczyna! Zaraz za nią pojawili się jakiś chłopak i mężczyzna, który ledwie trzymał się na nogach, choć nie było jeszcze nawet południa...
– Ja do pana Kazimierza, z pomocą – wyjąkałam, a dziewczyna przewróciła oczami.
– Tato, znowu?! – warknęła.
– Coś mi się chyba należy od życia, chory jestem! – odpowiedział podniesionym tonem, zupełnie innym niż ten, którym rozmawiał ze mną wcześniej. Stałam tam zupełnie skonsternowana, a dziewczyna powiedziała:
– Jestem Zosia, córka Kazimierza. Chyba musimy pogadać. Za rogiem jest fajna kawiarnia, zapraszam, tu nie ma warunków – westchnęła.
– Pani tata do mnie dzwonił, ja pracuję w fundacji i... – zaczęłam się plątać.
– Wiem, co pani powiedział. Znam to na pamięć – rzuciła. – Muszę uzupełnić tę historię o kilka faktów. – Spojrzała mi w oczy.
– Mój tata faktycznie choruje przewlekle, prawdą jest też, że moja mama, ja i brat się od niego wyprowadziliśmy. Zrobiliśmy to jakieś dziesięć lat temu, bo już wtedy pił na umór i regularnie się nad nami znęcał. Kilka lat temu zachorował i przeszedł na rentę, od tego czasu zupełnie puściły mu hamulce i prawie nie trzeźwieje. Sprzedał już chyba wszystko prócz domu. I nie przeznaczył tych pieniędzy na leczenie... To jednak mój ojciec i nie zostawiłam go samego, moja mama i brat też nie. Przyjeżdżamy, robimy zakupy, ogarniamy dom i jego samego. Trzy razy w tygodniu przychodzi rehabilitantka, którą opłacamy. Pomaga mu też opieka społeczna. Nie jest tak, jak pani powiedział. On chce tylko pieniędzy na alkohol albo czegokolwiek, co może sprzedać i te pieniądze zdobyć.
– Spojrzała na mnie, a ja zrozumiałam, że mówi prawdę, że dałam się nabrać. Zrobiło mi się potwornie wstyd.
– Ależ ja jestem naiwna – wydukałam.
– Ma pani dobre serce, niestety tacy jak mój ojciec chcą to niekiedy wykorzystać – uśmiechnęła się Zosia smutno.
Długo nie przyznawałam się Ludmile do tej mojej eskapady, wstydziłam się. W końcu jednak ze skruchą wszystko jej wyznałam.
– Nie przejmuj się, kochana. Każdy z nas to przerabiał. Po to właśnie mamy procedury, żeby oddzielić tych, którzy naprawdę potrzebują pomocy, od tych, którzy chcą nas wykorzystać. Twoja wrażliwość jest twoją wielką zaletą, ale musisz nauczyć się zdrowego dystansu, inaczej zwariujesz – uśmiechnęła się wyrozumiale, a ja tym razem przyznałam jej rację.
Karolina słuchała tej opowieści z szeroko otwartymi oczami.
– Czyli ta kobieta może kłamać? Tak po prostu? – szepnęła.
– Nie wiem, ale zachowaj ostrożność i sprawdź. Jeśli mówi prawdę, na pewno jej pomożemy – powiedziałam.
– Chyba masz rację – odparła. Kilka dni później okazało się, że faktycznie miałam rację. Kobieta nie była nawet chora, dzieci nie posiadała, a jej mąż miał się świetnie. Chciała sprawdzić, czy zdoła wyłudzić od nas pieniądze... Karolina była wstrząśnięta, ale wiem, że wyciągnie wnioski. W naszej pracy potrzebne jest nie tylko dobre serce, ale też zdrowy rozsądek.