"Po nocach budziłam się zlana potem, wystraszona, bo śniły mi się wielkie, głodne oczy mojego dziecka. Wystarczyło, że zapłakał w nocy, a ja czułam na plecach ciarki. Już nie radziłam sobie z poczuciem winy. Miałam dom, dobrego męża, wymarzonego syna i nie potrafiłam się cieszyć z tych dobrodziejstw. Widać na nie nie zasłużyłam. Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Myślałam, że jestem wyrodną matką." - Ludmiła, 30 lat.
Czekałam aż Patryk wróci z dyżuru i nie umiałam znaleźć sobie miejsca. Chodziłam zamyślona po mieszkaniu i próbowałam je w wyobraźni przemeblować. Gdzieś przecież trzeba będzie ustawić łóżeczko, szafkę na ubranka, zmieścić wózek i wanienkę... – Jestem w ciąży – powiedziałam uradowana, gdy mąż pojawił się w progu. Cieszył się jak szalony, tulił mnie i całował tak delikatnie, jakbym mogła od tego poronić.
– Trochę nam to maleństwo poprzestawia dotychczasowe życie – żartował mąż. – O wypadach na rajdy, na przykład, trzeba będzie zapomnieć... Ty czujesz? – zaśmiał się. – Inni niosą w koszykach piwko, kiełbasę, a my potomka! Ja też liczyłam się z tym, że w pierwszym okresie przybędzie mi trochę pracy, ale bez przesady! Nie ja jedna miałam zostać matką.
Byłam optymistką. Z rozkoszą kupowałam maleńkie ciuszki i całą niemowlęcą wyprawkę. Wieczorami rozkładałam je na stole i wyobrażałam sobie, jak wkładam skarpetki na małe nóżki... W tym czasie nie było dla mnie milszej rozrywki, może poza czytaniem podręczników o pielęgnacji i karmieniu osesków. – Ludmiła! Jak tak dalej pójdzie, zrobisz od razu doktorat z pediatrii – żartował Patryk.
On również był przejęty i nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie zostanie ojcem. Ciążę znosiłam wyjątkowo dobrze. Pewnie to zasługa mojej ogólnej kondycji. Nie szalałam, nie szarżowałam, ale też nie traktowałam ciąży jak choroby. Chodziłam na spacery, gimnastykowałam się... Mama się śmiała, że urodzę na stojąco i niemal trafiła w dziesiątkę.
Jechałam autobusem do pracy, kiedy chwyciły mnie pierwsze bóle. Wysiadłam na najbliższym przystanku, taksówką pojechałam do domu po rzeczy i dopiero wtedy kazałam się zawieźć do szpitala. Myślę, że byłam naprawdę dzielna, opanowana i dlatego tak trudno mi było zrozumieć to, co stało się potem.
Naczytałam się o godnym rodzeniu, ale trafiłam do zwykłego miejskiego szpitala... Nikt nie miał czasu ani głowy, żeby ze mną rozmawiać. Ostatecznie nie pojechałam do szpitala na konwersację, tylko urodzić dziecko i zwolnić miejsce następnej kobiecie.
Urodziłam je, choć nie tak to wszystko sobie wcześniej wyobrażałam. – Ma pani syna! – powiedział lekarz i pokazał mi malca. Cieszyłam się, ale jakoś inaczej niż oczekiwałam. Byłam taka zmęczona! Pragnęłam wrócić na własne łóżko, choćby to szpitalne i wypić kilka łyków dobrej, gorącej herbaty. Prawdę mówiąc, nawet nie pamiętam, czy synek był od razu ze mną, czy przynieśli go dopiero rano?
Obudziłam się z przeświadczeniem, że coś się w moim życiu zmieniło i powinnam się cieszyć... A teraz nie potrafiłam w sobie odnaleźć poprzedniej radości. Patrzyłam na zaciśnięte oczka, na maleńki nosek, w kółko powtarzałam, że to jest mój syn i wcale nie czułam związku z tą istotką...
– A ty czemu leżysz sobie zamiast karmić?! – huknęła na mnie pielęgniarka. – Nie drzyj się na mnie, to raz, a dwa, nie karmię, bo chyba nie mam pokarmu – odparłam hardo. – Daj mu cycek do ssania, to i pokarm się znajdzie! – odburknęła. Nikt ze szpitalnych mądrali nie zainteresował się moimi piersiami. Krzyczeli tylko, że mam karmić, bo to kwestia zmuszenia do pracy gruczołów. A mały nie chciał ciągnąć dla idei. Bo przecież jedzenia nie było. On ryczał, ja płakałam, a pielęgniarki darły gęby, że mam próbować do skutku. Patrzyłam na inne kobiety, strzykające mlekiem, i złość mnie zalewała. Im pokarm ściekał po koszulach, zalewał dzieciom buzie, a mój synek może wyciągnął dwie krople...
Był już tak głodny, że wciąż tylko płakał jak opętany. – Co to za histerie? Musisz karmić! – przy łóżku stanął lekarz. – Sam sobie karm, idioto! – zawołałam. Nie była to elegancka odpowiedź, ale byłam już u kresu wytrzymałości i na inną nie potrafiłam się zdobyć.
Leżałam na oddziale specjalistycznym, wśród fachowców i nie słyszałam niczego innego poza wrzaskami, że mam karmić. Oni wrzeszczeli na mnie, dziecko wrzeszczało z głodu, a ja byłam bezsilna. To był jakiś koszmar. Nie tak wyobrażałam sobie te pierwsze dni. Zakryłam głowę poduszką i chciałam umrzeć. Czułam się upośledzona, niepełnowartościowa, winna za głód mojego syna...
Gdyby przyszło mi leżeć w szpitalu o jeden dzień dłużej chyba wpadłabym w obłęd. – Wszystkich lekarzy wysłałabym na księżyc! – powiedziałam po powrocie do domu. – Patryka też? – roześmiała się teściowa. – Też! – powiedziałam nieprzychylnie. Wszystko mnie denerwowało i przerażało. Rozumiałam, że obie babcie przybiegły, żeby zobaczyć wnuka, były przejęte i zachwycone, ale nie mogłam się doczekać, kiedy sobie pójdą.
Chciałam zostać tylko z małym Łukaszem... Synek wykąpany i dokarmiony spał jak mały suseł. Kilka razy podchodziłam do łóżeczka, żeby sprawdzić, czy oddycha, czy żyje... W szpitalu wiecznie płakał, w domu spał, więc czy aby nie złapał jakiejś choroby? Patrzyłam na malutki kłębuszek, owinięty kocykiem i czułam jak narasta we mnie jakiś paraliżujący strach. Od tamtej chwili na każdym kroku drżałam na myśl, co zrobię jeżeli zachoruje, udławi się albo przeziębi?
Małe dziecko w domu to tysiąc nowych obowiązków i tysiąc wątpliwości. Wszystko się zmieniło w moim życiu, wszystko stanęło na głowie. Wciąż cierpłam z lęku, że czegoś nie zdążę zrobić, że coś przegapiłam lub zwyczajnie zapomniałam. – Ludmiła, usiądź, zjedz coś, tak nie można! – powtarzał Patryk. Nie mogłam patrzeć na jedzenie. Strach, pośpiech i poczucie winy odbierały mi zupełnie apetyt. To było błędne koło. „No tak”, myślałam. „Nie jem, więc nie mam pokarmu. Jestem wyrodną matką...”
– Powinnaś pić bawarkę – radziła mama. Przy którejś próbie wlania w siebie lury pod tytułem bawarka, dostałam silnych torsji, ze złości stłukłam kubek i ryczałam co najmniej ze dwie godziny. – Ludmiła, ja cię nie poznaję – załamywała ręce mama. – Zawsze byłaś taka zrównoważona. Weź się, dziewczyno, w garść!
To stwierdzenie potęgowało tylko moją panikę. Po nocach budziłam się zlana potem, wystraszona, bo śniły mi się wielkie, głodne oczy mojego dziecka. Wystarczyło, że zapłakał w nocy, a ja czułam na plecach ciarki. – I czego się drzesz, paskudo? – krzyknęłam kiedyś w środku nocy. – Połóż się, ja z nim posiedzę – powiedział spokojnie Patryk. Rano miał poważną operację i powinien odpocząć, ale ja wściekłam się i na niego.
Wybiegłam z płaczem do łazienki. Wiedziałam, że popełniłam kolejny błąd. Już nie radziłam sobie z poczuciem winy. Miałam dom, dobrego męża, wymarzonego syna i nie potrafiłam się cieszyć z tych dobrodziejstw. Widać na nie nie zasłużyłam. Chciałam zapaść się pod ziemię.
„Przecież mama z teściową jakoś by odchowały Łukasza. Patryk też znalazłby sobie odpowiednią żonę...”, myślałam. Zapragnęłam umrzeć zanim komuś wyrządzę krzywdę. Nie wiem, jak długo siedziałam na podłodze w łazience. Patryk wszedł po cichu, objął mnie i usłyszałam jego głos: – Co ci powiem, Ludmiło, to ci powiem, ale jedno ci powiem, że cię kocham. Znów rozpłakałam się żałośnie.
– Nie wiem, co się ze mną dzieje – łkałam. – Pomóż mi, bo jestem gotowa zrobić jakieś straszne głupstwo... – Uspokój się, to przejdzie. Jeszcze tydzień, jeszcze dwa i dojdziesz do siebie. Minął tydzień, minął drugi a mój nastrój wcale się nie poprawiał. Cały wysiłek kierowałam na to, żeby nikt z bliskich nie domyślił się, co się we mnie dzieje. Myślałam, że wszystko to jest wynikiem mojego egoizmu, który, wobec tego muszę sprytnie ukryć, przez co czułam się jeszcze podlej.
Padałam na twarz ze zmęczenia, ale robiłam wszystko co do mnie należało. Zajmowałam się Łukaszem, sprzątałam, gotowałam obiady. Tylko ja jedna wiem, ile to mnie kosztowało! Czasem miałam ochotę wrzeszczeć, tupać... Brałam głęboki oddech, liczyłam do dziesięciu, włączałam odkurzacz. Wszystkiemu towarzyszył histeryczny lęk o Łukasza.
Wreszcie po trzech miesiącach szarpaniny, w tajemnicy przed Patrykiem, poszłam do lekarza. Chciałam opowiedzieć mu o moim rozdrażnieniu i obsesyjnych obawach. – Konkretnie, droga pani, proszę mówić konkretnie! Pani mi tu opowiada o wszystkim jednocześnie i o niczym. Co panią boli? – mówił zniecierpliwiony. – Fizycznie nic... Nie mam apetytu, nie mogę spać, ale nic mnie nie boli z wyjątkiem duszy – powiedziałam. – Z duszą, to do księdza proszę albo do psychiatry. Ja nie mam czasu na głupstwa. Przepisał mi witaminy, jakieś świństwo na uspokojenie i niemal wypchnął mnie z gabinetu.
Już nie miałam wątpliwości, że jestem potworem. Patryk był zdania, że nic mi nie dolega, że to tylko kwestia dojścia do siebie po porodzie, ten obcy facet to potwierdził, czyli byłam zdrowa... Czemu więc tak trudno było mi żyć? Skąd się brały moje lęki, to nocne pocenie, to ściskanie gardła, skąd przekonanie, że jestem najgorszą matką i żoną? Skąd wreszcie ogromne poczucie krzywdy, osamotnienia i niechęci do życia? Czy to świadczyło o mojej normalności, czy wręcz przeciwnie... na przykład o postępującej chorobie psychicznej? A może byłam wariatką, tylko nikt się jeszcze na tym nie poznał?
Szłam powoli do domu, choć właściwie pragnęłam nigdy nie dojść. – Gdzie ty byłaś tyle czasu? – zdziwiła się teściowa. – Przegapiłaś porę karmienia i... – Wiem mamo, że jestem wyrodną matką, nie musisz mi na okrągło o tym przypominać. Wiem też, że ty na moim miejscu lepiej umiałaś sobie organizować czas. Jesteś dla mnie niedoścignionym wzorem mamo i... odczep się nareszcie ode mnie! Wyrzuciłam z siebie cały potok słów, na koniec jeszcze obraziłam Bogu ducha winną kobietę.
Rozryczałam się i zniknęłam w łazience. To ostatnio coraz częściej był mój jedyny azyl, w którym nikt nie mógł mieć do mnie pretensji. Moja mama obraziła się znacznie wcześniej. Od tygodnia do mnie nie zajrzała po podobnej rozmowie. – Ludmiła! Chodź, myszko, zaparzyłam pysznej herbaty – teściowa zapukała delikatnie do drzwi łazienki, jakby w ogóle nie pamiętała mojego wybuchu przed chwilą.
Usiadłam przy stole i znowu się rozpłakałam. Teściowa poprawiła kocyk na śpiącym Łukaszu i z życzliwością spojrzała na mnie. – A teraz, myszko, mów jak kobieta z kobietą: co się dzieje? – Przecież widzisz, że nic się nie dzieje – wychlipałam dumnie. – Ty mi nie mów tego, co widzę, ty mi mów o tym, czego nie widzę – uśmiechnęła się. Mimo że miała pięćdziesiątkę, wciąż jeszcze była bardzo piękną kobietą. I bardzo mądrą.
Może nawet dobrze, że to ona zaczęła tę rozmowę, a nie moja mama. To dziwne, ale z mamą trudniej mi było znaleźć wspólny język niż z teściową. Patrzyła życzliwie, bez zniecierpliwienia i zupełnie nie odstraszała jej moja nadęta mina. – Sama nie wiem – zaczęłam bezradnie. – Mam wrażenie, że psychicznie zupełnie wysiadłam... Tylko mi nie mów, jak moja mama, że to z niejedzenia! – Brak apetytu też musi mieć jakieś podłoże – teściowa spokojnie przyjmowała każdą zaczepkę. – Na moje oko ty jesteś, myszko, chora. Porozmawiajmy o objawach, a potem poradzimy się kogoś mądrego. – Właśnie wracam z przychodni. Według mojego konowała jestem zdrowa! – Powiedziałam, że poradzimy się kogoś mądrego, nie konowała – uśmiechnęła się.
Pod wpływem tego ciepłego uśmiechu ostatecznie pękłam i opowiedziałam jej wszystko, co się ze mną działo: od momentu wejścia na porodówkę po wizytę u internisty. Mówiłam więc o niewypitej herbacie, o braku pokarmu, o poczuciu winy, o lękach związanych z Łukaszem, o wielkiej bezradności... – Wiesz, mamo, czasem wydaje mi się, że macierzyństwo mnie przerosło. Może za bardzo cieszyłam się na zapas, a potem już nie potrafiłam? I wciąż nie potrafię...
– Potrafisz, myszko! – wzięła mnie za rękę i podprowadziła do łóżeczka. – Zobacz, jaki on śliczny. Cera jak najdelikatniejszy jedwab, rączki z dołeczkami... I taki ufny. Nie możesz go zawieść, to twój syn. Synowie stawiają swoim matkom wysokie wymagania... wiem coś o tym. Dla niego musisz być piękna, silna i zdrowa... W tej chwili przede wszystkim zdrowa. Rozmawiałam o tobie z moją serdeczną znajomą... Tylko się nie nadymaj, bo to psycholog, a nie kuma z magla – uprzedziła, widząc moją minę. – Babka współpracuje z fundacją „Rodzić po ludzku”, specjalizuje się w depresjach poporodowych, o ile się nie mylę. Myślę, że kogoś takiego ci trzeba. Moja teściowa miała rację!
Trzeba mi było kontaktu z panią Mirą. Już po pierwszej wizycie wyszłam od niej podniesiona na duchu. Nie byłam wyrodną matką, nie byłam wariatką, cierpiałam na depresję poporodową, jak setki innych kobiet. W moim przypadku nie była to łagodna chandra, którą pani Mira nazywała „baby blues”, i która powinna zniknąć tydzień, dwa po porodzie, lecz forma znacznie ostrzejsza, długotrwała.
Wychodzenie z dołka zajęło mi trzy następne miesiące życia, ale naprawdę warto było. Kiedy poznałam przyczyny i symptomy, nie wpadałam w panikę. Budziłam się na przykład w nocy mokra ze strachu i zamiast telepać się do rana powtarzałam sobie: „Spokojnie, Ludmiła, spokojnie. Nic złego się nie dzieje, to tylko jeden z objawów twojej choroby. Pomyśl teraz o czymś miłym, wesołym, nie daj się strachowi chwytać za gardło, to sobie pójdzie!”. I nie dawałam się.
Przy pomocy pani Miry sama wyciągnęłam się z depresji. Właściwie obyło się bez leków, wystarczyła psychoterapia. W tym czasie Łukasz nauczył się przepięknie uśmiechać i wyciągać rączki, a ja zrozumiałam, że życie jest cudowne i że kocham bezgranicznie to maleństwo. Tak samo zresztą, jak to duże, które miało na imię Patryk, było dyplomowanym lekarzem, ale nigdy nie słyszało o depresji poporodowej.
– Przecież ja jestem ortopedą – próbował się bronić biedaczysko. – Powiedz lepiej, że wagarowałeś z upodobaniem, kiedy o tym mówiono... – Wiesz, Ludka! Co ci powiem, to ci powiem, ale powiem ci, że cię kocham! – Ja ciebie też! – przytuliłam się do niego. Życie znowu odzyskało swój sens.