"Kiedy poznałam matkę narzeczonego mojej córki, od razu wiedziałam, że jej nie polubię. Nie znosiłam jej fałszywego „ciu, ciu, ciu”, „och, ach”. Kiedy zaczęły się przygotowania do ślubu, chciała o wszystkim decydować, mojej córce wciskała swoją starą suknię ślubną. Zaczęło się między nami piekło, zaczęły latać nie tylko iskry, ale nawet talerze... " Maria 60 lat
Kiedy moja jedyna córka oficjalnie przedstawiła mi swojego nowego partnera, byłam z jednej strony szczęśliwa, a z drugiej na nią zła. Ukrywała go przede mną przez dobre pół roku i za nic w świecie nie mogłam jej do tego spotkania namówić, a przecież jako matka powinnam jako pierwsza poznać kogoś, na kim jej zależy, prawda? Na szczęście mężczyzna okazał się sympatycznym i kulturalnym człowiekiem, więc postanowiłam puścić ten afront w niepamięć.
Od czasu tamtego spotkania minęły może dwa miesiące, gdy Agnieszka i Jacek zaprosili mnie i męża na obiad. Wtedy mieszkali już razem w wynajmowanym mieszkaniu, a ja czułam, że ta wizyta to coś więcej niż tylko obiad. Czyżby moja trzydziestoletnia córka wreszcie zamierzała wyjść za mąż? Przeszło mi przez myśl, że obiad mógł być pretekstem do oświadczyn, a kiedy dowiedziałam się, że będą na nim również rodzice Jacka, to już byłam tego niemal pewna. Ubrałam się elegancko, ale nie do przesady, i bardzo ciekawa tego, co się wydarzy, ruszyłam do nich pół godziny wcześniej. Mój mąż był mniej podekscytowany, bo to raczej taka spokojna, stonowana dusza, no ale też nie mógł przepuścić okazji.
Już od progu doznałam szoku, bo drzwi otworzyła mi obca kobieta.
– Dzień dobry, kochani! – powiedziała radośnie przysadzista brunetka w sukience w kolorowe kwiaty. – Rodzice Agniesi? – dodała, wpuszczając nas do środka.
– Dzień dobry, miło panią poznać – odpowiedziałam, ale na tę „Agniesię” zagotowałam się w środku. – Maria, a to mój mąż, Tadeusz – przedstawiłam nas.
– Mnie również jest przemiło! Helena, a Miruś, mój mąż, właśnie pomaga doprawić sałatkę – oznajmiła, ściskając nas trochę zbyt mocno. – On robi najlepsze sałatki na świecie, dzieci je uwielbiają!
Skrzywiłam się mimowolnie i nie potrafię wyjaśnić dlaczego, ale zrobiło to na mnie złe wrażenie. Takie „ciu, ciu, ciu”, „och, ach” i o rety. Od razu pomyślałam, że to taka fałszywa słodycz.
Poszliśmy do kuchni, poznaliśmy jej Mirusia, a potem jak się rozgadała, to nawet nie miałam chwili, żeby z własnym dzieckiem porozmawiać. Słód taki, jakby ktoś lukrem polewał lukier. Okropne! Już wtedy wiedziałam, że jej nie polubię.
Do podania obiadu pani Helena nawijała jak katarynka. Dosłownie! O swoim małżeństwie, o tym, jaką jest wspaniałą gospodynią, jak kocha moją córkę i jak Jacuś wspaniale trafił. Aż mi było słabo. Normalnie jestem pewną siebie kobietą, ale nie byłam w stanie wbić się w jej wypowiedź, a mój Tadeusz nawet nie próbował. Szeptał sobie cicho z mężem pani Heleny, a ja czułam się jak piąte koło u wozu. Po obiedzie Jacek rzeczywiście oświadczył się Agnieszce, a ona cała w skowronkach przyjęła oświadczyny. Cieszyłam się ich szczęściem, oczywiście, nawet bardzo, ale wizja takiej teściowej dla mojej kochanej córki wydawała mi się straszna. No i przecież ja też będę musiała się z tą gadatliwą i nieskromną babą męczyć do końca życia. Oczyma wyobraźni widziałam już, jak zagarnia dla siebie wszystkie rodzinne spotkania, chrzciny, jubileusze, urodziny wnuków i co jeszcze tylko możliwe. I wtedy właśnie pomyślałam, że mowy nie ma! Nie dopuszczę do tego, żeby wlazła na głowę i mnie.
– Agnieszko, Jacku – powiedziałam donośnie. – Gratuluję! Cieszymy się waszym szczęściem i razem z tatą chętnie pomożemy we wszystkich przygotowaniach do ślubu – dodałam, a potem podeszłam do narzeczonych i zaczęłam ich ściskać.
Pani Helena od razu rzuciła się do tego samego.
– I my również! – zaczęła. – Och, co to będzie za piękna uroczystość! Bal na sto par! – zachwycała się.
– Myślę, że na sto to chyba nie. – Uśmiechnęłam się. – Zresztą, to młodzi zadecydują.
– Tak, tak – odezwała się Agnieszka. – Już mamy plan i na pewno wesele będzie mniejsze, dziękuję za chęć pomocy, mamuś. – Ucałowała mnie w policzek.
– Co tylko zechcesz, skarbie.
– Ależ kochani, na sto to minimum! – rzuciła mama Jacka. – My mamy wielką rodzinę, wszyscy będą zachwyceni! Ja zorganizuję, pomogę, dopłacę.
– My też się dorzucimy – przerwałam jej. – Ale to młodzi decydują – powtórzyłam.
Jacek i Agnieszka podziękowali mi skinieniem głowy, a pani Helena przewróciła oczami.
– Ślub ma się raz w życiu, musi być absolutnie idealny – stwierdziła.
– Tak, raz w życiu, dlatego musi być taki, jak chcą młodzi, a nie my, dziadki – odparowałam.
Zmierzyłyśmy się wzrokiem i chociaż rozmowa zaraz zeszła na inny temat, to już wiedziałam, że właśnie zaczęła się wojna. Ona albo ja. I bynajmniej w tej rozgrywce nie zamierzałam dać sobie wejść na głowę. Od początku pokażę jej, kto tu rządzi i jakie są zasady. Żadnego „ciu, ciu, ciu”!
Tydzień później zaczęło się piekło. Młodzi ustalili termin ślubu, a matka Jacka od razu zaczęła się rządzić. Miała już gotowy pomysł na wesele, a moja córka nie potrafiła jej się jasno przeciwstawić. Pewnie chciała być miła dla przyszłej teściowej, no ale ja nie musiałam. I nie zamierzałam!
Najpierw pokłóciłyśmy się o salę weselną, którą pani Helena zamierzała wybrać osobiście. Dwie godziny na telefonie i atmosfera tak gęsta jak sos robiony przez mojego męża. Łyżkę można by wbić. Nie tylko byłam niemiła, ale tak szczera, że przyszła teściowa mojej córki mało zawału nie dostała. Pamiętam, jak odbierałam telefony to od niej, to od mojego spanikowanego dziecka, to od Jacka – autentyczna gorąca linia, w której każdy próbował łagodzić sytuację poza tą babą. No i mną, ale to chyba jasne, przecież nie mogłam pozwolić na to, żeby się panoszyła.
Później lista gości, nic to, że robiona rok przed weselem, ale zjadła nam miesiąc kłótni, płaczu, krzyków i mojego (dosłownie) rzucania słuchawką. Ta kobieta była święcie przekonana, że wszystko będzie tak, jak ona sobie wymarzyła. Ba! Wypisała własną listę gości, a na niej sto dwadzieścia osób! Myślałam, że się przekręcę. Agnieszka i Jacek chcieli na weselu wyłącznie najbliższą rodzinę i swoich znajomych, w sumie sześćdziesiąt osób, a nie weselisko na pół miasta. Dalej było menu, kwestia wyboru kościoła, a nawet sukni ślubnej, bo pani Helena wyśniła sobie, że moja (podkreślam: moja!) córka pójdzie do ołtarza w jej starej sukience, bo ona przynosi szczęście. Coś niepojętego!
W napięciach między nią a mną doszło do tego, że kiedy spotykałyśmy się twarzą w twarz, to nie tylko iskry latały, ale i talerze. Pierwsza rzuciłam ja, w szale wściekłości. Oczywiście nie w nią, a o ziemię, ale po prostu już nie wytrzymałam.
Któregoś dnia córka odwiedziła mnie w domu i długo siedziała w ciszy.
– Mamuś... – zaczęła wreszcie nieśmiało. – Czy wy możecie już skończyć tę wojnę?
– Słucham? – zdziwiłam się. – To nie ja ją rozpętałam. Sama widzisz, co to za kobieta. Życie chce wam ustawiać.
– Mamuś… – Agnieszka jeszcze bardziej ściszyła głos. – Ty robisz to samo.
– Co?! – Mało widelec mi nie wypadł z ręki.
– No tak… drzecie koty tak bardzo, że nam się odechciewa ślubu i tego wszystkiego.
– Jak możesz tak mówić? Przecież ja o ciebie walczę! – oburzyłam się.
– I chyba czas to zakończyć, mamo…
– O czym ty mówisz? – zaniepokoiłam się.
– Ustaliliśmy z Jackiem, że od dzisiaj żadna z was nie bierze udziały w przygotowaniach – oznajmiła, uciekając wzrokiem. – Sami zorganizujemy wszystko i… zastanowimy się, czy was w ogóle zaprosić – dodała.
– Co proszę?! Ty chyba zwariowałaś?!
– Mamo, posłuchaj – przerwała mi, a już zamierzałam zacząć krzyczeć. – Doprowadzacie nas do szału, psujecie wszystko, nie dajecie się cieszyć tą uroczystością. Jacek właśnie rozmawia ze swoją mamą i mówi jej to samo – dodała. – Koniec waszego udziału w przygotowaniach.
– Mówisz poważnie? Łamiesz mi serce!
– To nie podlega już dyskusji, mamo, jeśli my czegoś z tym nie zrobimy, to wy się pozabijacie – zakończyła stanowczo.
Nagle do kuchni, w której siedziałyśmy, wszedł mój mąż.
– Córeczko – odezwał się. – Nic mądrzejszego nie mogliście zrobić. Dobra decyzja.
Spiorunowałam go wzrokiem.
– Tadeusz, nie odzywaj się! – fuknęłam.
– Do tej pory się nie odzywałem, ale w pełni ich popieram – odparł niewzruszony. – Myślę, że Mirosław jest tego samego zdania. Przesadziłyście obie.
Tej nocy wyniosłam się z sypialni do drugiego pokoju. Zaczęłam się nad tym wszystkim zastanawiać. Te kłótnie, krzyki, płacze, decydowanie o wszystkim, słowna przemoc w najgorszym wydaniu. Ech... Dopiero przed snem dotarło do mnie, że wcale nie byłam lepsza niż pani Helena. Wstyd przyznać, ale... oni chyba mieli rację.
Rano ubrałam się i poszłam do mieszkania przyszłej teściowej mojej córki. Akurat była w domu sama, bo jej Mirek wyjechał w jakąś delegację.
– Mogę wejść? – spytałam sucho, rejestrując jej przekrwione oczy.
Kiwnęła głową i otworzyła drzwi. Poszłyśmy do kuchni, zaparzyła kawę i ukroiła mi kawałek ciasta. Dłuższą chwilę nie rozmawiałyśmy, tylko patrzyłyśmy na kubki i każda czekała, aż ta druga się odezwie.
– Przesadziłyśmy, co? – ona zaczęła pierwsza.
– Najwyraźniej.
– Co z tym zrobimy? – spytała, a ja zauważyłam, że w jej głosie nie ma już tego obrzydliwego „ciu, ciu, ciu”.
Westchnęłam, rozkładając ręce.
– Proponuję zakopanie wojennego topora – wykrztusiłam powoli. – Bo jak tak dalej pójdzie, to nawet na ślub nas nie zaproszą.
– Załamałam się tym – przyznała nagle. – To, co wczoraj powiedział mi syn... O Boże! – jęknęła żałośnie, ale wcale nie fałszywie. – Dobrze, Mario... zakopmy ten topór.
Wyciągnęła do mnie rękę i przypieczętowałyśmy to uściskiem. W jakiś dziwny sposób uwierzyłam wtedy w jej szczerość.
– I zastanówmy się, co zrobić, żeby załagodzić sytuację – zaproponowałam.
– Tak, ale najpierw kawa. – Spojrzała na kubek. – Przeryczałam pół nocy i naprawdę ledwo żyję.
– Ja też. – Nie ukrywałam.
Wypiłyśmy kawę, a potem rozmawiałyśmy prawie do południa i, co dziwne, doszłyśmy do porozumienia i kilku konstruktywnych wniosków. Po pierwsze, koniec decydowania o ich ślubie. Miałyśmy już swój i urządziłyśmy go tak, jak chciałyśmy. Po drugie, w weekend zaprosiłyśmy dzieci na obiad do restauracji. Obie, a nie osobno. Po trzecie, przestałyśmy się żreć jak dwie konkurujące ze sobą teściowe. W końcu żadna z nas nie była najlepsza, a nasze dzieci chciały nas obie w normalnej wersji, a nie jako furiatki skaczące sobie do gardeł. Na koniec dodam tylko, że dostałyśmy wreszcie zaproszenia na ślub i zachowywałyśmy się na nim bardzo dobrze. Może dlatego, że od czasu wyjaśnienia sobie pewnych spraw, tak szczerze i uczciwie, zaczęłyśmy też raz w tygodniu spotykać się na wspólnej kawie. Ona okazała się całkiem w porządku, a i ja, nie mając wyjścia, też nad sobą popracowałam. Trochę to straszne, że dwie dorosłe kobiety zaczęły rozsądnie myśleć dopiero wtedy, jak ich własne dzieci postawiły wszystko na ostrzu noża.