"Po siedmiu latach małżeństwa namiętność w nas wystygła, a seks mógłby w ogóle nie istnieć Przyjaciółka namówiła nas, żebyśmy otworzyli nasz związek na innych... Postanowiliśmy spróbować. Liczyliśmy na to, że w szczypta zazdrości ożywi naszą relację. Uznaliśmy, że to nie będzie nic złego, skoro oboje podejmujemy taką decyzję i sobie ufamy..." Iwona, 42 lata
Podobno trzeci i siódmy rok małżeństwa to najgorsze okresy dla związku. Czas, kiedy zdarzają się największe kryzysy, najbardziej zajadłe kłótnie, ciche dni i zdrady. Oczywiście, statystycznie. Kiedy zbliżała się nasza trzecia rocznica, myślałam z radością: uniknęliśmy tego, jesteśmy poza statystyką!
Czemu aż tak się cieszyłam? A może tak naprawdę obawiałam się rozpadu naszego stadła? Może już wtedy podświadomie wyczuwałam zagrożenie i mentalnie trzymałam kciuki za nasze małżeństwo, zaklinałam rzeczywistość, odczyniałam przeznaczenie…
Nadszedł siódmy rok, a wraz z nim nadciągnęły czarne chmury. Już się nie cieszyłam, teraz myślałam: co się odwlecze, to wróci i uderzy ze zdwojoną mocą. Kłóciliśmy się, nie mogliśmy dojść do porozumienia w żadnej ze spraw. Spieraliśmy się o błahostki niczym o priorytety. Konflikt o niepozmywane naczynia urastał do rangi argumentu rozwodowego. Nie chcieliśmy się jednak rozstawać, co byłoby chyba najprostszym rozwiązaniem, przekreślać tych wspólnych lat. Poza tym, w konfiguracji z inną osobą, w nowym związku, też musielibyśmy się starać, docierać, przechodzić małe i duże kryzysy. Postanowiliśmy więc zawalczyć.
Sukces osiągnęliśmy niepełny. Nie miałam pojęcia, co się stało, ale tak ostygliśmy względem siebie, że seks mógłby dla nas nie istnieć. Zależało nam na sobie, kochaliśmy się, potrafiliśmy okazywać sobie czułość: przytulać się, całować, trzymać za ręce… A potem szliśmy spać, odwróceni plecami do siebie. Brakowało mi naszej intymności sprzed lat. Nawet nie tej początkowej, szalonej, kiedy jedno dotknięcie czy dłuższe spojrzenie mogło sprowokować wybuch namiętności. Tęskniłam za nasyconą erotyzmem bliskością, gdy mieliśmy ochotę być obok siebie nago, dotykać się, widzieć, jak pożądanie między nami narasta…Terapeutka, do której chodziliśmy, radziła cierpliwość i wspólne ćwiczenia, nawet gdy nie mamy ochoty. Sugerowała zabawy w odgrywanie ról, spełnienie dotąd skrywanych fantazji. Próbowaliśmy, ale albo czuliśmy zażenowanie, albo parskaliśmy śmiechem.
Zwierzałam się przyjaciółce z naszych starań o ożywienie życie seksualnego i kiedyś zaskoczyła mnie pytaniem:
– A nie myśleliście o otwartym związku? Wiesz, skoro próbowaliście już różnych rzeczy i nie działają… Nie namawiam, po prostu czasem to przynosi bardzo dobry efekt. Pojawia się odrobina adrenaliny i przenosi się na związek. Szczypta zazdrości też może dodać więdnącej relacji ostrogi. I nie będzie to zdrada, jeśli oboje podejmiecie decyzję świadomie i dobrowolnie. Warunek: jasno określone zasady i zaufanie – zastrzegła. – Do siebie samego i do siebie nawzajem. Musicie wszystko dokładnie ustalić. Czy będzie to jednorazowa lecznicza „pigułka”, czy pozwalacie sobie na nieograniczone kontakty z innymi, bez wnikania w szczegóły.
– Ty tak serio? – Patrzyłam na przyjaciółkę ze niedowierzaniem. – Sama byś też spróbowała tej metody?
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Ale tonący brzytwy się chwyta.
Raczej tak. W końcu nie byliśmy parą staruszków, która musi wspomagać się viagrą przed pocałunkiem. Ale romanse za przyzwoleniem? Wydawało mi się to dziwne. Niewłaściwe. Niebezpieczne. Moje rozumienie małżeństwa i związku było tradycyjne. Para to para. Mój mąż też się zdziwił, gdy mu o tym powiedziałam, zresztą bardziej w formie żartu niż realnej propozycji.
Oboje uważaliśmy taką opcję za niestosowną, nie dla nas, a jednak przez kilka tygodni o niej myśleliśmy. Trawiliśmy ją, najpierw każdy w sobie, rozważając wszystkie za i przeciw, potem wspólnie. Wahaliśmy się, mocowaliśmy z taką opcją i w końcu stwierdziliśmy, że spróbujemy. Co mieliśmy do stracenia? Zdawało nam się, że nic. Teraz byliśmy właściwie parą współlokatorów i wiedzieliśmy, że prędzej czy później któreś z nas wystąpi o rozwód. Mieliśmy do wyboru albo przyprawienie rumieńców naszej relacji, albo rozstanie. Wybraliśmy kontrowersyjny sposób rozniecenia ognia…
I tak, po raz pierwszy w życiu, mając czterdzieści dwa lata, zarejestrowałam się w aplikacji randkowej. Wrzuciłam zdjęcie, na którym nie bardzo było widać moją twarz (żeby ktoś znajomy mnie nie rozpoznał), i napisałam prawdę, że jestem mężatką po czterdziestce, która szuka urozmaicenia, a nie związku. Nie spodziewałam się wiele. Uważałam, że na randkowym targowisku mój okres przydatności już dawno minął.
Dlatego zaskoczyła mnie moja własna popularność. Pisali do mnie przeróżni faceci – w tym sporo młodsi mężczyźni – którzy chcieli zaprosić mnie na kolację, do pubu albo… do hotelu. Wahałam się, co zrobić. Odpisać pierwszemu z brzegu, który przypadnie mi do gustu? Czy… pogrymasić? Nikt mnie nie poganiał, więc postanowiłam trochę się przespacerować po tym targu i przyjrzeć „asortymentowi”. Zasady bardzo się zmieniły od czasów, kiedy chodziłam na randki. Niewiele osób miało ochotę rozmawiać, poznawać się. Nierzadko wystarczyły trzy literki, by wiedzieć, o jaki typ relacji chodzi i czy druga strona to akceptuje.
Ze zdjęcia, zza szkieł okularów melancholijnym wzrokiem patrzył ciemnowłosy mężczyzna o mocnej szczęce. Zaintrygował mnie. Byłam ciekawa, dlaczego ze wszystkich kobiet na portalu wybrał właśnie mnie. Zapytam go o to, zanim do czegoś dojedzie. O ile w ogóle dojdzie. Może stchórzę? Może on się rozczaruje? Albo oboje uznamy, że nie dziś, nie ze sobą.
Byłam zdenerwowana do granic możliwości, nie wiedziałam, czego się spodziewać, trochę się bałam. Nawet ustaliłam z przyjaciółką, że zadzwoni do mnie i jak nie dam ustalonej odpowiedzi, to wezwie policję.
– Dlaczego ja? Czemu nie jakaś młodsza? – zapytałam go, zanim wynajęliśmy apartament w hotelu.
– Bo dojrzalsze kobiety są słodsze i bardziej soczyste, jak owoce.
Roześmiałam się, zażenowana tym porównaniem, który pewnie prawił nie pierwszy raz, a zarazem ucieszona, bo zdawał się mówić szczerze. Mimo pochlebstw i komplementów, miałam cały czas świadomość, że to nie randka, że przyszliśmy tu w konkretnym celu.
W sypialni zdjął okulary. Bez nich wydał się młodszy i jakiś bezradny. Potem zdjął koszulę, spodnie.
– O mój Boże…
Miał ciało pływaka. Umięśnione, ale szczupłe. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, pchana jakąś atawistyczną potrzebną, podeszłam do niego. Musiałam dotknąć tego torsu, ramion, brzucha, by się upewnić, że on tu naprawdę jest, taki piękny, taki napalony…
To było coś niesamowitego. Coś zupełnie innego niż małżeński seks, coś dużo bardziej ekscytującego, chwilami nieporadnego i nerwowego, gdy przypomniałam sobie, co właśnie robię, ale Erykowi moja nieśmiałość nie przeszkadzała. Oswajał mnie i rozbierał ze wszystkich osłonek, skorupek, łupinek, docierając od miękkiego wnętrza…
Mój mąż w tym samym dniu też miał swoją sex-randkę. Po powrocie nie wymienialiśmy wrażeń, tylko rzuciliśmy się na siebie. Dosłownie. Podniecało nas, że właśnie wracamy od kogoś innego, że jeszcze mamy na skórze obcy zapach, woń zdrady. To było dziwne, nienormalne, ale… działało. A cel uświęca środki.
W kolejnych tygodniach, aby utrzymać terapeutyczny efekt, nadal uprawialiśmy zdradę kontrolowaną. Za każdym razem umawiałam się z Erykiem. Po co szukać kogoś innego, skoro on był doskonały? Następnym razem mogłam nie mieć tyle szczęścia i trafić nie tyle źle, co fatalnie, na przykład na zboczeńca. Eryk obsypywał mnie komplementami i czułościami, których dawno nie zaznałam w małżeństwie. Czasem szliśmy razem do klubu albo do kina. Nie interesowało mnie, czy są inne. Kiedy był ze mną, istniałam tylko ja, wpatrywał się we mniej jak w ósmy cud świata, czułam się przy nim jak królowa. A seks… Kiedy już przestałam się denerwować, zastanawiać, kiedy się odprężyłam, nabrałam takiej śmiałości i fantazji, że Eryk błagał, bym się zlitowała.
Niestety, wbrew założeniu, „otwarcie” związku nie uleczyło mojego pożycia małżeńskiego. Owszem, początkowo nas ta nowa sytuacja podniecała, ale później wróciła rutyna. Znów w naszym łóżku tylko spaliśmy, odpoczywając przed kolejnym dniem. Po emocje i ekscytacje ruszaliśmy gdzieś indziej. Ja wolałam Eryka, a mój mąż…
Zajrzałam z ciekawości do jego telefonu. Miał podobną aplikację jak ja, tyle że rozmów z dziewczynami było w jego przypadku o wiele więcej. Słowo klucz to: dziewczyny. Nie interesowały go kobiety powyżej trzydziestu lat. Specjalizował się w studentkach. Wtedy dotarło do mnie, że nie mamy szans. Co z tego, że dbałam o siebie i podobałam się Erykowi? Nie stanie się cud i nie cofnę się o dwadzieścia lat wstecz. A tego najwyraźniej brakowało mojemu mężowi, to było dla niego afrodyzjakiem: jędrne, młode ciało.
Wolał żądzę. Ja dobrą, mądrą czułość, wynikającą z dobrego poznania partnera. Kiedy niemal czyta mu się w myślach, kiedy się wie, jak mu sprawić przyjemność. Tęskniłam za takim porozumieniem ciał i umysłów, które straciliśmy bezpowrotnie. Jakaś sprężynka pękła i już nie spojrzymy na siebie tak jak kiedyś.
Otwarcie związku, zamiast naprawić nasze małżeństwo, uwypukliło jedynie fakt, że do siebie nie pasujemy. Nie wiem, czy gdybyśmy poprzestali na jednorazowym epizodzie, coś by to zmieniło. Pewnie nie, ale żałuję, że w ogóle spróbowaliśmy takiej metody, zamiast poradzić się choćby seksuologa. Może też by nam nie wyszło, ale przynajmniej nie miałabym wyrzutów sumienia. Dziś jesteśmy na etapie szykowania dokumentów rozwodowych.
A Eryk wciąż dzwoni…