"Moja świętej pamięci ciocia uważała, że jest ambitna, ale pojmowała to zupełnie inaczej niż większość kobiet dzisiaj. Nie przepracowała zawodowo ani minuty w swoim życiu. Nie jestem nawet pewna, czy skończyła jakąś szkołę ponadpodstawową. Była za to oczytana i potrafiła zdobyć każdego mężczyznę. Była już wiekowa, kiedy po raz ostatni postanowiła usidlić dobrą partię. Jak to się jej udało...?!" Iwona, 45 lat
– Pamiętaj, dziecko, mężczyzna nie musi być piękny ani nawet wysoki. Ale musi mieć wysoką stopę życiową i musi być go na ciebie stać! – powtarzała ciotka Bogusia, młodsza siostra mojej babci.
– No co też ciocia! Małej dziewczynce opowiadać takie głupoty! – upominała ją moja mama. – Dziś są inne czasy, dziewczyny muszą być samodzielne i niezależne.
– E, tam, z tą waszą niezależnością – śmiała się ciotka. – A to, co mówię, to nie są żadne głupoty, kochana. Zaradny i bogaty mąż to najważniejsza sprawa w życiu każdej kobiety.
Nie przepracowała zawodowo ani minuty w swoim życiu. Nie jestem nawet pewna, czy skończyła jakąś szkołę ponadpodstawową. Ale była oczytana, a najważniejsze, że miała jakiś specyficzny kobiecy zmysł, który pozwalał jej owijać sobie mężczyzn wokół ozdobionego pierścionkiem z brylantem paluszka.
Od wczesnej młodości wybierała tylko bogatych mężczyzn. I wychodziła za nich za mąż. A kiedy miłość stygła, rozwodziła się bez żalu, zabierając ze sobą symboliczne odszkodowanie. A to mieszkanie, a to konto w banku, a to futra i biżuterię... Prędko znajdowała kogoś, kto pocieszał ją w żalu za utraconym małżeństwem. Nigdy nie byli to panowie przypadkowi.
– Szkoda czasu na gołodupców – powtarzała i dodawała z pogardą: – Ja miałabym ich utrzymywać? To niegodne kobiety.
Tak więc przez lata swojej młodości ciocia Bogusia wyszła za mąż i rozwiodła się aż pięć razy. Na dzieci się nie zdecydowała, twierdząc, że to zbędny balast w jej światowym życiu. W wiek średni weszła z jako takim zabezpieczeniem finansowym, ale bez mężczyzny przy boku. Długo jeszcze była pewna, że to stan przejściowy i że lada moment trafi się bogaty kandydat. Jednak czas płynął, ciało więdło, twarzy nie pomagały nawet najwymyślniejsze zabiegi kosmetyczne... Zresztą na te ostatnie w końcu przestało być cioteczkę stać.
– Jak tak dalej pójdzie, wyprzedam wszystko i pojadę do kasyna w Monako. Jeśli nic nie wygram, to się zabiję – opowiadała beztrosko o swoich planach. – A co tam! Żyje się raz, a umrzeć trzeba z godnością, nie w nędzy.
Rodzina starała się ją namówić, żeby z braku perspektyw na męża znalazła sobie jakieś zajęcie. Że praca, nawet dla takich kobiet jak ona, na pewno w socjalizmie się znajdzie. Ale ciocia nie chciała nawet o tym słyszeć.
– Mogłabym co najwyżej zajmować się sztuką – powtarzała. – Ale ani do pisania, ani do malowania akurat talentu nie mam. Rzeczywiście. Jedyna sztuka, jaką ciocia uprawiała, to sztuka uwodzenia. Jak się okazuje, wrodzonego talentu żadna kobieta nie traci, mimo upływającego czasu i działającej na skórę grawitacji.
W nie najlepszym, wydawałoby się, momencie życia cioci Bogusi na horyzoncie pojawił się obrotny Henryczek. Pan był wątpliwej urody, już niemłody, ale potrafił pomnażać pieniądze. Miał nieoficjalne udziały w kilku szklarniach z różami, które przynosiły niemały dochód, kontrolował kilka stoisk na bazarze, na których spod lady można było kupić każdy towar, w tym waluty i przemycane z Zachodu gazety z pornografią. Oficjalnie był zegarmistrzem, ale czy naprawdę umiał naprawiać czasomierze, tego nie wiedział nikt. Ciocia Bogusia poznała go przez swoją koleżankę, mężatkę, która przed wielu laty przeżyła z nim krótki, ale płomienny romans.
– Niczego nie żałuję, bo Henio był czarujący i hojny – powiedziała. – Ale pamiętaj, to wolny ptak, nigdy się nie ożeni. Raz był żonaty, jeszcze we wczesnej młodości, ale baba go oskubała z majątku, więc uznał, że małżeństwo to najgorsza inwestycja. Taka filozofia życiowa mężczyzny nieco komplikowała plany cioci Bogusi. Ale ambitna kobieta, zamiast się załamywać, podejmuje wyzwanie.
– To jeszcze zobaczymy – stwierdziła.
Od tamtego czasu wytrwale zapraszała Henryczka na podwieczorki. Serwowała kanapeczki z łososiem, kawiorem, w najgorszym wypadku z pieczoną polędwicą. Do tego kawa i dobre trunki. Musiało być „na bogato”, więc na te cudem zdobywane specjały wydawała majątek. Ale to była część planu. Nie żałowała więc żadnej złotówki, chociaż stan jej oszczędności zaczynał wyglądać naprawdę żałośnie.
– Kto nie ryzykuje, ten nie ma – mówiła i robiła swoje. Podczas tych podwieczorków ciocia Bogusia nie uwodziła Henryczka. Przynajmniej on musiał odnosić takie wrażenie. Bardzo się pilnowała, żeby dekolt nie rozsuwał jej się na dłużej niż dwie, najwyżej trzy sekundy. Podobnie krótki czas miał Henio, żeby dostrzec kolanko obleczone połyskującą pończochą, które czasem ukazywało się spod spódnicy. Żadnego przesadnego trzepotania rzęsami ani powłóczystych spojrzeń nie było. Ciocia skupiała się na gościu i rozmawiała z nim głównie na tematy neutralne. On w jej saloniku miał się relaksować, miał poczuć, że tylko tu, przy boku tej kobiety, jest mu naprawdę dobrze. Żeby wzmocnić efekt, ciocia często pytała go o radę czy opinię, a gdy on ją wygłaszał, wyrażała bezgraniczny podziw dla jego mądrości i przenikliwości.
W efekcie pan Henio zerwał niemal wszystkie swoje kontakty towarzyskie. Jak tylko pozałatwiał interesy, już pędził do saloniku cioci. I kiedy wydawało się, że niczego mu więcej do szczęścia nie trzeba, ciocia... przestała się z nim spotykać.
– Dlaczego, Bogusiu? Wytłumacz mi – błagał zraniony do żywego Henio.
– Jestem kobietą, a przez ciebie ludzie wzięli mnie na języki – tłumaczyła ciocia. – Nie mogę sobie pozwolić na utratę czci.
Henryczek długo myślał. Minął miesiąc, odkąd ciocia zamknęła przed nim drzwi. Aż wreszcie przyszedł z bukietem kwiatów i pierścionkiem z wielkim brylantem.
– Z nikim nie było mi tak dobrze jak z tobą, Bogusiu. I czuję, że pora się ustatkować – powiedział i poprosił ciocię o rękę. A ona, no cóż, po krótkim namyśle... zgodziła się!