"Pracuję w domu małego dziecka jako wychowawca. Ludzie starający się o adopcję mają czasami kosmiczne wymagania! – Jeśli bralibyśmy dziewczynkę, to najlepiej z kręconymi włosami, dobrze by było, gdyby z wiekiem się jej nie wyprostowały, chcielibyśmy, żeby była uzdolniona muzycznie, no i nie z rodziny alkoholików – słuchałam zdumiona. Jedna para szczególnie utkwiła mi w pamięci..." Anna, 52 lata
Chciałam zostać pielęgniarką, ale na początku studiów poszłam na kilkudniowe praktyki do domu dziecka. Byłam z jednej strony pozytywnie zaskoczona. Ośrodek był ładny, czysty, dzieci miały zabawki i pomoce edukacyjne, a panie opiekunki nie skąpiły im czułości. Z drugiej strony, to był ciągle dom dziecka, miejsce, do którego trafiały maluchy nikomu niepotrzebne i przez nikogo niekochane. Kiedy wreszcie usłyszałam historie niektórych pokrzywdzonych przez los podopiecznych, zrozumiałam, że tu jest moje miejsce.
Kilka lat później, po zdobyciu odpowiednich kwalifikacji, zaczęłam pracować w domu dziecka jako wychowawca i opiekun. Praca dawała mi wiele radości, ale też przysparzała troski. Nasz ośrodek był domem małego dziecka. Najczęściej więc pracowałam z niemowlętami i kilkulatkami, którymi rodzice nie byli się w stanie zaopiekować, a które potrzebowały najwięcej troski i uwagi. Mieliśmy maluchy z rodzin alkoholików, narkomanów, dzieci bite... To są jednak historie powszechnie znane z mediów, mniej natomiast mówi się o ludziach, którzy przychodzą dziecko zaadoptować. Miałam w swojej karierze kilka wzruszających historii. Pamiętam chłopca, który cierpiał na poważną wadę serca i nie miał żadnych szans na znalezienie domu. Leczenie kosztowało majątek. Adoptowała go... para z Holandii. Rok później ci sami adopcyjni rodzice przyjechali do nas, aby wziąć jeszcze małą dziewczynkę. Po tygodniu zadecydowali, że adoptują też jej starszego brata. I nagle stali się wielodzietną rodziną. Promienieli szczęściem. Dobrzy ludzie o wielkich sercach. Ale nie zawsze tak jest.
Poznałam kilka małżeństw, którym, choć to nie była moja rola, nie powierzyłabym opieki nad dzieckiem. Jedni uznali, że tylko maluch może uratować ich związek. inni zrobili kariery, zbudowali dom z basenem, kupili psa z rodowodem i po czterdziestce uświadomili sobie, że czegoś im brakuje. Chcieli wypełnić pustkę, a nie obdarzyć kogoś miłością. Źle wspominam panią Sylwię i pana Jana, choć na początku zrobili na mnie dobre wrażenie. Gdy jednak zapytałam, w jakim wieku chcą dziecko i jakiej płci – no, bo powiedzmy, o tym można jeszcze zadecydować – okazało się, że mają wiele wymagań.
– To w zasadzie zależy... – zaczęła pani Sylwia. – Mógłby być chłopczyk, tak do czterech lat, koniecznie blondyn – na „koniecznie” postawiła nacisk – żeby był do mnie podobny, rzecz jasna. Chciałabym mieć pewność, że ojciec dziecka nie był alkoholikiem – ciągnęła. – Miał przynajmniej średnie wykształcenie, zdolności matematyczne, a matka nie paliła w ciąży.
– Jeśli bralibyśmy dziewczynkę – wtrącił mąż, a ja przecierałam oczy ze zdumienia – to najlepiej z kręconymi włosami, dobrze by było, gdyby z wiekiem się jej nie wyprostowały, no ale... – westchnął. – Chcielibyśmy też, żeby była uzdolniona muzycznie. Wysłalibyśmy ją na lekcje skrzypiec albo wiolonczeli – dodał. – No i tak, jak już żona powiedziała, nie z rodziny alkoholików.
– To z jakiej? – zapytałam, zagryzając zęby i ściągając usta.
– Może nieszczęśliwie zakochana młodociana matka – wypaliła pani Sylwia.
– Proszę państwa, to jest dom dziecka! – podniosłam głos. – Nie galeria handlowa! Tu nie ma zdrowych, ślicznych dzieci z doskonałą pulą genetyczną od rodziców prowadzących zdrowy tryb życia, którzy przypadkiem te dzieci oddali – zdenerwowałam się.
Na szczęście kurator miał podobnie zdanie jak ja i para nie przeszła pozytywnie procedury adopcyjnej. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby się okazało, że blondynka w loczkach nie ma muzycznych uzdolnień.
Zazwyczaj pracownikom udawało się wyłapać, że ludzie nie nadają się do bycia rodzicami zastępczymi, bo w ogóle nie rozumieją, na czym polega ich rola i na szczęście dzieci do takich rodzin nie trafiały. Jasne, wiele razy słyszałam, że procedury adopcyjne są skomplikowane i trudno tym rodzicem wreszcie zostać. Trzeba jednak pamiętać, że wszystkie dzieci z takich placówek przeszły w swoim życiu traumę. Wychowywanie takiego malca jest bardzo trudne. Świetnie obrazuje to najgorsza w mojej karierze historia. Pewna para trzy lata starała się o adopcję. Sprawiali wrażenie ludzi odpowiedzialnych i mądrych. Ośrodek opuścili z trzyletnim Adasiem, którego tato porzucił, a mama szybko osierociła. Była narkomanką. Maluch nie miał żadnych bliskich krewnych. Zawsze, gdy zamykałam drzwi za dzieckiem, życzyłam mu, żebyśmy się już nigdy nie spotkali. Tym razem moje życzenie się nie spełniło.
Zaledwie pół roku później para wróciła do nas, mówiąc, że chcą Adasia oddać, bo nie dają z nim rady.
– Dziecka nie można wziąć, a zaraz potem zwrócić, gdy się przestaje podobać – tłumaczyłam.
– Chyba nie wiedzieliśmy, na co się piszemy – powiedziała pani Zofia. – Staraliście się o dziecko trzy lata i nagle je oddajecie? A jakby się wam urodziło, też byście oddali – nie mogłam pojąć. I nagle mnie olśniło.
– Jest pani w ciąży?
– Tak – zarumieniła się kobieta.
– Nie możecie mieć dwóch pociech? – zapytałam.
– To nie o to chodzi, proszę pani – zaczął pan Marek. – Adaś jest bardzo trudnym dzieckiem, nie chce jeść, nieustannie się obraża, ma wybuchy agresji – powiedział. – Myślimy, że nic dobrego z niego nie wyrośnie.
– Panie Marku, to jest sierota. Adaś już został porzucony przez tatę, osierocony przez mamę – tłumaczyłam. – Chłopiec od małego żyje w stresie i napięciu. Myśli, że nie zasługuje na miłość. Dlatego prowokuje was, sprawdza, czy też go porzucicie. A wy ulegacie i robicie dokładnie to, czego nie powinniście. Udowadniacie mu, że nie zasługuje na dom i rodzinę.
– Ta cała psychologiczna gadka to jakieś brednie – zdenerwował się pan Marek. – Chłopak ma złe geny i nic z niego nie wyrośnie – uciął dyskusję. Ręce mi opadły.
– Nie zmuszę państwa do bycia rodzicami adopcyjnymi. Jeśli będą się państwo chcieli zrzec praw rodzicielskich, proszę bardzo. Mam nadzieję tylko, że kiedyś zrozumiecie, jaką wyrządziliście Adasiowi krzywdę.
– My po prostu... – zaczęła pani Zofia łamiącym się głosem – nie damy rady. Tu maleństwo, a tu taki trudny kilkulatek... – Nie umiemy go pokochać – dodał pan Marek cicho.
Byłam oburzona, ale jednocześnie zrobiło mi się też smutno. Nie jest łatwo pokochać cudze dziecko, zwłaszcza jeśli to dziecko po przejściach. Ale niemal każdy z nas potrafi to zrobić. Adaś jeszcze rok spędził w placówce, aż wreszcie znalazł rodzinę zastępczą. Oby w nowym domu otrzymał tego, czego zabrakło mu w poprzednich.