"Gdy zmarł mój mąż, niespodziewanie odwiedziła mnie jego siostra, z którą od lat nie utrzymywaliśmy kontaktów. Myślałam, że chce mnie pocieszyć, nie podejrzewałam niczego złego. Wkrótce okazało się, że ona zamierza pozbawić mnie domu i chciała go sobie obejrzeć. Byłam w szoku, przecież wszystko zdobyliśmy własną pracą... Jednak to, co usłyszałam od adwokatki, ścięło mnie z nóg..." Dorota, 65 lat
Po raz pierwszy od wielu lat zobaczyłam Bożenę na pogrzebie Marka. Przyjechała spóźniona, za to z wielkim wieńcem z szarfą, którą zdobił napis: „Ukochanemu bratu, szwagrowi, wujkowi, pozostająca w nieutulonym żalu Bożena z rodziną”. Byłam zaskoczona, bo siostra męża prawie nie utrzymywała z nami kontaktów. Ale nie zagłębiałam się w jej uczucia, uznałam, że każdy ma prawo przeżywać żałobę na swój sposób.
– To straszne, co nas spotkało – powiedziała, składając mi kondolencje, a ja zaprosiłam ją na stypę.
– W restauracji? Stać cię – poufale poklepała mnie po ramieniu. Uciekła bez pożegnania jeszcze przed zakończeniem poczęstunku.
– Zawsze była dziwna – tłumaczył siostrę Zbyszek, brat męża. Z nim lepiej się dogadywałam, może dlatego, że mieszkał bliżej. Przez pierwsze tygodnie po śmierci Marka on i jego żona pomogli mi się pozbierać. Z mężem nie doczekaliśmy się dzieci, choć przeżyliśmy razem ponad czterdzieści lat. Ja byłam jedynaczką, rodzice dawno umarli, więc rodzeństwo Marka było moją najbliższą rodziną.
Gdy już wydawało się, że moje życie złapie spokojny rytm i będzie toczyć się między domem a cmentarzem, niespodziewanie odwiedziła mnie Bożena.
– Jak sobie radzisz, kochana? – spytała z przesadną troską. – Pewnie czujesz się samotna.
– Właściwie tak – przyznałam. Zaprosiłam ją, żeby się u mnie zatrzymała na kilka dni. Potrzebowałam wsparcia i towarzystwa, więc wieczorami dużo rozmawiałyśmy. Bożenę wszystko interesowało, pytała, słuchała... Nie podejrzewałam niczego złego, tylko czasem wydawało mi się, że kiedy nie ma mnie w domu, siostra męża myszkuje po pokojach. Jednak nie chciałam się nad tym zastanawiać.
Bożena wyjechała po tygodniu. A później jak grom z jasnego nieba spadła na mnie wiadomość, której nie mogłam się spodziewać. Pismo od adwokata Bożeny czytałam wiele razy i nie wierzyłam w to, co widzę. Prawnik w imieniu szwagierki domagał się szybkiego podziału spadku po moim mężu i niezwłocznej spłaty należnych Bożenie i Zbyszkowi pieniędzy. W głowie mi się to nie mieściło!
– Bzdura! – w pierwszym odruchu machnęłam ręką. Ale nocą przyszły złe myśli, które nie dały mi spać. Wcześnie rano pobiegłam do adwokatki, która miała kancelarię przy mojej ulicy. Chciałam tylko, żeby mnie uspokoiła i powiedziała, że to są jakieś wymysły, bo siostrze Marka nie należy się z naszego majątku ani złotówka, przecież wszystko zdobyliśmy własną pracą... Jednak to, co usłyszałam, ścięło mnie z nóg.
– Takie jest prawo – wyjaśniła adwokatka z lodowatą miną. – Jeśli zmarły nie miał dzieci, to pani przypada połowa spadku po nim, a druga jego rodzicom. Jeśli oni nie żyją, dziedziczy rodzeństwo.
– Jak to? Dlaczego? – nie rozumiałam. – Co to za niesprawiedliwe prawo?! – pytałam zrozpaczona.
– Proszę nie krzyczeć – upomniała mnie. – Przepisy są jednoznaczne, wynikają z Kodeksu Cywilnego.
Nie byliśmy bogaci, przez całe życie odłożyliśmy trochę oszczędności i wybudowaliśmy dom. Przeliczyłam w głowie, że nie wystarczy mi gotówki na spłatę, więc będę musiała sprzedać dom. Zrozumiałam, że to, z czego kiedyś z Markiem tak się cieszyliśmy, czyli spokojna starość w domu z ogródkiem, pozostanie marzeniem. Nie ma Marka. Nie będzie i domu. Na starość czeka mnie jeszcze jedna tragedia, wyprowadzka, a ja tak bardzo nie lubiłam zmian...
– Radzę dogadać się ze spadkobiercami – powiedziała mi na koniec adwokatka. – Jeśli pójdzie pani do sądu, to pani przegra, a koszty wzrosną. Podział lepiej spisać notarialnie, będzie taniej.
„Gdyby Marek widział, że jego brat i siostra wyrzucają mnie z domu, pewnie serce by mu pękło”, myślałam i płakałam. Byłam na przegranej pozycji. W jednej chwili świat mi się zawalił.
Dotarło do mnie, że Bożena nie przyjechała wtedy ze wsparciem, ale żeby oszacować, co będzie do podziału. Jej nie zamierzałam o nic prosić. Ale po południu zadzwoniłam do Zbyszka.
– Też wyciągniesz rękę po moje pieniądze? – spytałam ze smutkiem. – Przecież wiesz, jak ciężko na to wszystko pracowaliśmy. A teraz zostanę bez domu.
– Dorota, nic nie poradzę, takie jest prawo – powiedział skrępowany. – Nawet nie wiedziałem, że coś mi się należy, Bożena mi powiedziała – tłumaczył się. – Ale zgodzę się na odroczoną spłatę, żebyś była spokojna.
– To nic nie da, twoja siostra nie ustąpi – podsumowałam. Przez kolejne dni godzinami przesiadywałam na cmentarzu. Przy Marku było mi jakoś lżej, choć przecież nie miałam już nadziei. Do dziś nie wiem, czy to mąż dał żywym jakiś impuls, ale jestem pewna, że stał się cud.
Pewnego poranka odebrałam telefon z kancelarii prawnej, w której ze trzydzieści lat temu krótko pracował mój Marek. – Pani mąż zdeponował u nas testament – usłyszałam w słuchawce. – Zapraszam na otwarcie na jutro na dziewiątą. Nie szukałabym tego testamentu, bo nie miałam pojęcia, że istnieje. Ale mąż okazał się przewidujący i sporządził go, wiedząc, że zostało mu mało czasu. I ten dokument zmienił wszystko.
– Jest pani jedyną spadkobierczynią – adwokat uścisnął mi dłoń. – Proszę się niczym nie martwić.
– Naprawdę, to tak działa? – nie posiadałam się z radości.
– Właśnie tak – uśmiechnął się.
– Bezdzietne małżeństwa zwykle mało wiedzą o prawie, a później przechodzą przez piekło podziału majątku z kimś, komu tak naprawdę nic się nie należy. Testament rozwiązuje ten kłopot. Pani mąż o tym pomyślał.
– Dziękuję – powiedziałam, pożegnałam się i pobiegłam na cmentarz z bukietem dla męża. A później zadzwoniłam do Bożeny i powiedziałam jej, że jednak obejdzie się smakiem.
– Podważę ten testament – odgrażała się.
Nie boję się, bo wiem, że prawo jest po mojej stronie. Starość spędzę wśród pamiątek po mężu, w domu, który razem zbudowaliśmy. Dziękuję, Marku.