"Moja Ania zaczęła planować przyszłość z Patrykiem. Nie bardzo go lubiłam: był pedantyczny, sztywny, oceniający... Miałam wątpliwości, czy młodzi naprawdę się kochają. Wyglądało raczej na to, że są ze sobą z rozsądku i nie wierzą w prawdziwą miłość. A potem zaczęło do nich docierać, że uczucia zawsze są ważne..." Marzena, 52 lata
Moja córka, Ania, wreszcie postanowiła wyjść za mąż. Piszę wreszcie, bo miała już trzydzieści lat, a o tym ślubie to gadała od podstawówki. Tyle tylko, że właściwie nie rozumiałam jej decyzji.
– A czy ty go w ogóle kochasz? – spytałam. – Znacie się dopiero dwa miesiące.
– Trzy – poprawiła Ania. – Jest przystojny, rozsądny, ma dobrą pracę i chce mieć rodzinę. Przykład jego ojca nauczył go odpowiedzialności i stałości. To dobry kandydat na męża.
– Ale czy go kochasz? – upierałam się.
– Jesteś staroświecka. Miłość się nie sprawdza. Sama to zresztą wiesz.
Piła do swojego ojca. Bardzo kochałam mojego męża, ale, faktycznie, choć człowiekiem był świetnym, to w życiu rodzinnym się nie sprawdził. Ciągle organizował jakieś protesty, walki o drzewa, o rzeki, o budki lęgowe. Ja wciąż czułam się sama. Owszem, byłam dumna z męża, ale duma łóżka nie ogrzeje. Po dziesięciu latach rozstaliśmy się. I to w dużej mierze za sprawą Ani. „Mamo, jeszcze jesteś młoda. Wiem, że tęsknisz za miłością, za bliskością. Daj sobie szansę”. Wtedy miłość ciągle była na ustach mojej córki. A teraz… miłość jest passé. Nie sprawdza się.
Ale ja wiedziałam, o co naprawdę chodzi. Jej wszystkie przyjaciółki miały mężów. A ona wciąż nie mogła się zakochać. A czas uciekał.
– Może jestem staroświecka, ale branie sobie męża tylko dlatego, że nie chcesz być jedyną singielką na imprezach, to lekka przesada – mruknęłam. – Czy ty go w ogóle lubisz? A jak z seksem?
– Mamo! Nie będę z tobą mówiła o takich sprawach!
– Ale to ważne.
– Mam trzydzieści lat. W firmie dostałam awans, potrafię podjąć właściwą decyzję. Nie musisz mi już matkować.
No tak. Dorosła, odpowiedzialna i tak dalej – ale kiedy przyszło rozmawiać o ślubie i weselu, bez mamy, a właściwie maminych pieniędzy, ani rusz. Bo moja córka wymyśliła sobie, że chce mieć ślub i wesele w „Srebrnym Łabędziu”.
Pięknie zaprojektowany pałacyk na wyspie otoczonej jeziorkiem, do którego z brzegu prowadził fikuśny mostek. Luksus, doskonała kuchnia, no i apartamenty dla nowożeńców na piętrze, o których krążyły legendy. Oczywiście to wszystko kosztowało. Zapewne pochłonie dużą część moich oszczędności. Jednak nie pieniądze były największym problemem, tylko dwuletnie terminy. Bo wesele w „Srebrnym Łabędziu” było absolutnie niezbędne, jeśli ktoś chciał mieć poważanie w pewnych kręgach. Albo gdy chciał zagrać na nosie swoim mniej cierpliwym przyjaciółkom.
– Od lat marzyłam o ślubie w „Łabędziu” – mówiła Ania, lekko zaróżowiona z emocji.
Siedzieliśmy w restauracji w piątkę – ja, Ania i Patryk, oraz jego rodzice.
– Oczywiście moja rodzina weźmie na siebie połowę wydatków – powiedział Patryk i popatrzył wyczekująco na rodziców.
Nie bardzo lubiłam Patryka. Za bardzo był pedantyczny i poukładany jak na mój gust. Ania tłumaczyła, że jest taki z powodu ojca, który dwanaście lat wcześniej odszedł do młodszej kobiety. Patryk ponoć bardzo to przeżył i postanowił, że nigdy taki nie będzie. Wybrał matkę.
Matka prowadziła dużą firmę księgową. Była jak syn: sztywna, sucha i oceniająca.
Natomiast ojciec Patryka… Nie dziwiłam się, że odszedł od żony.
Zupełnie do siebie nie pasowali. Może i był kobieciarzem, ale z pewnością był czarujący. Spontaniczny. Z miejsca go polubiłam.
– Jesteście pewni, że chcecie czekać dwa lata? Możecie nie dotrwać do ślubu, za słabo się znacie – powiedział rozsądnie. – Wtedy przepadnie zaliczka, za którą można zrobić całkiem spore wesele gdzie indziej.
Milczałam, kiedy Ania, Patryk i jego matka zarzucili go argumentami. Że ślub w tym miejscu otworzy odpowiednie drzwi. I że w ogóle jest dinozaurem, który myśli, że tylko miłość daje gwarancję trwałości, a przecież powinien wiedzieć z doświadczenia, że to bzdury. No i że żałuje pieniędzy dla jedynego potomka.
Nie kłócił się, patrzył tylko zdziwiony na zaperzonego syna i byłą żonę, a potem spojrzał na mnie. Uśmiechnęłam się i rozłożyłam ręce, że jestem tego samego zdania, ale co my możemy.
Uniósł ramiona.
– Już nic nie mówię. To po ile zrzutka? Bo, jak rozumiem, dzielimy koszty na trzy części.
Byłam mu wdzięczna.
Jakieś dwa miesiące później przechodziłam przez rynek, gdy usłyszałam wołanie. W kawiarnianym ogródku ktoś stał i machał do mnie ręką. Adam, ojciec narzeczonego mojej córki. Dłonią zapraszał mnie do stolika.
Zamówiłam kawę. Adam był uroczy, łatwo się z nim rozmawiało. W którymś momencie rozmowa zeszła na dzieci i ślub.
– Twoja żona przyjdzie? – spytałam.
– Mówisz o tej kobiecie, dla której porzuciłem rodzinę? – Uśmiechnął się, ale z jego oczu zniknął figlarny błysk. – Nie ożeniłem się z nią. Byliśmy razem tylko trzy lata. Wystarczyło, bym dokładnie zrozumiał swój błąd.
– Że odszedłeś od żony?
– Nie. Że zachłystnąłem się swoją drugą „młodością”. Kiedy przyszło opamiętanie, okazało się, że straciłem syna. To był mój błąd. Już nigdy nie nawiązałem z nim takiego kontaktu jak wcześniej.
Rozmawialiśmy, potem odprowadził mnie do domu. Pocałował w rękę i odszedł.
Nie mogłam przestać o nim myśleć. Był pierwszym mężczyzną od lat, za którym tęskniłam. Gdy zadzwonił kilka dni później, poczułam się, jakbym znów była nastolatką. Rozmawialiśmy chyba godzinę. Zaprzyjaźniliśmy się na Facebooku. Z biciem serca czekałam na prywatne wiadomości od niego.
Pół roku później znów spotkaliśmy się w piątkę z naszymi dziećmi, by obgadać sprawę menu weselnego. Siedzieliśmy z Adamem obok siebie na kanapie, przyglądając się, jak Ania dyskutuje o kolorze sukni z przyszłą teściową, a Patryk obok, z nieodgadnioną miną, przegląda swojego smartfona. Czułam ciepło promieniujące z ciała mężczyzny i chętnie przysunęłabym się do niego bliżej, wtuliła…
– Robią wielki błąd – usłyszałam przy uchu jego szept. Ciepły powiew oddechu wzbudził we mnie dreszcz. – Ania i Patryk. Nie pasują do siebie.
Odwróciłam głowę. Patrzył na moje usta.
– Zgadzam się – odparłam. – Ale to już duże dzieci. Same o sobie decydują. Oni biorą to na rozsądek, wierząc, że będzie lepszy od uczuć.
– Nic nie jest lepsze od uczuć, jeśli są właściwe.
Patrzyliśmy sobie w oczy, a ja czułam, jak narasta we mnie fala emocji, na które nie był to ani odpowiedni czas, ani miejsce. Wstałam gwałtownie z kanapy.
– Muszę już iść – wymamrotałam. – Zapomniałam o czymś.
I uciekłam.
Jednak on mi nie pozwolił. Przyszedł wieczorem z jedną pąsową różą.
Gdy otworzyłam drzwi, powiedział:
– Pięknie byś wyglądała, idąc do ślubu w sukni koloru tej róży.
– Słyszałam, że jesteś kobieciarzem, ale nie że fantastą – powiedziałam i wciągnęłam go do środka.
Z początku myśleliśmy, że to zwykłe pożądanie, które, zaspokojone, zniknie. Jednak minął rok, a to uczucie się pogłębiało, dojrzewało. Zmieniało. Nabierało mocy.
– Kocham cię – powiedział wreszcie Adam pewnego ranka.
– Chcę się z tobą zestarzeć – szepnęłam, tuląc się do niego.
Nasz związek utrzymywaliśmy w tajemnicy przed dziećmi. Nie byliśmy pewni, jak by zareagowali. Z niepokojem myślałam, jak to będzie po ich ślubie. Czy jeśli i my zechcemy się pobrać, nie wzbudzimy tym rodzinnych niesnasek? Jak zareaguje Ania? Nie chciałam jej stracić tak, jak Adam stracił Patryka… Czasem nawet marzyłam, że Ania i Patryk rozstają się przed ślubem. Wtedy wszystko byłoby proste. Już nawet odżałowałabym tę horrendalną zaliczkę.
Niestety, ciągle byli razem.
Ania wpadła do mnie wieczorem na miesiąc przed ślubem. Wracała od krawcowej z suknią w kolorze szkarłatu. Położyła ją na kanapie, usiadła naprzeciwko i pokręciła głową.
– Przestała ci się podobać? – spytałam.
– Cały ten pomysł przestał mi się podobać – odparła Ania. – Ślub z Patrykiem.
Moje serce piknęło, a żołądek zacisnął się spazmatycznie.
– Dlaczego? – spytałam ostrożnie.
– Ostatnio zaczął mnie irytować. Może dlatego, że widzę, co ty masz. I, kurka, też tego chcę… – Popatrzyła na mnie, a w jej oczach zabłysły łzy. – Też chcę lśnić wewnętrznym światłem. Mieć zaróżowioną skórę. I chcę, by facet patrzył na mnie tak, jak tata Patryka patrzy na ciebie. Myślałam, że mi to obojętne, ale to nieprawda.
I poryczała się. A ja z nią.
Okazało się, że i ona, i Patryk od dawna wiedzieli, co się między nami dzieje. Najpierw ich to zniesmaczyło (w tym wieku?), potem śmieszyło, aż wreszcie zaczęło irytować. Bo zrozumieli, że sami tego chcą.
– Nie pobierzemy się – powiedziała na koniec Ania, kiedy osuszyłyśmy już pół butelki wina. – Pewnie nasze małżeństwo i tak okazałoby się klapą.
– A twoje koleżanki? – spytałam.
Wzruszyła ramionami.
– Iza chce się rozwieść, a od Bożeny uciekł mąż. Więc już nie będę jedyną singielką na imprezach. – Popatrzyła na mnie z uśmiechem. – Poczekam na właściwego. Ale mam jeden warunek.
– Tak?
– Wasz ślub i wesele będą w „Srebrnym Łabędziu”. A ja będę twoją druhną. Umowa stoi?