"Nigdy nie narzekałam na swój los. Miałam dobrego męża, którego szanowałam, i szczęśliwą rodzinę. Nie myślałam o swojej młodzieńczej miłości ani o tym, że Andrzej złamał mi serce. Kiedy spotkałam go znowu, wspomnienia odżyły z taką siłą, jakby wcale nie upłynęło trzydzieści pięć lat..." Marta, 54 lata
Pewnego dnia wyjęłam ze skrzynki list. Spojrzałam uważniej. Na kopercie widniała pieczątka liceum. Otworzyłam: „Mamy zaszczyt zaprosić Panią na zjazd absolwentów...”, przeczytałam. Rzeczywiście, minęło trzydzieści pięć lat od mojej matury, ale czy warto z tego powodu świętować? – pomyślałam.
Odłożyłam kopertę i zabrałam się za przygotowywanie obiadu. Autobus syna przyjeżdżał za niecałe pół godziny. Maciek, od kiedy studiował w pobliskiej Zielonej Górze, wpadał do domu tylko na weekendy. Czekałam zawsze na te wizyty z niecierpliwością, bo po śmierci męża czułam się bardzo samotna.
– Cześć, mamo – usłyszałam za plecami głos Maćka. – Ale zapachy!
– No, nareszcie jesteś – ucieszyłam się. – Zaraz będzie obiad.
Syn zerknął na kopertę – Co to za list?
– Zaproszenie na zjazd absolwentów mojego liceum. Nie wiem, czy skorzystam... – mruknęłam.
– Mamo, nie zastanawiaj się, tylko potwierdzaj – głos Maćka wyrwał mnie z zamyślenia.
– Wiesz, ja... – zaczęłam.
– Tak, wiem – przerwał mi rozbawiony. – Czujesz się staro, boisz się, że nikt cię nie pozna, a przede wszystkim nie masz co na siebie włożyć! Mamo, nie wygłupiaj się! Tak rzadko gdzieś wychodzisz, a to przecież wspaniała okazja, żeby spotkać dawnych znajomych.
– Może masz rację – powiedziałam z powątpiewaniem. Zdecydowałam jednak, że pojadę na ten zjazd...
„Boże, jak ten czas szybko leci”, myślałam, wchodząc do auli w moim liceum. „Od matury minęło 35 lat, a ja miałam wrażenie, jakbym zaledwie wczoraj bawiła się na studniówce”. Na zjazd przyjechało naprawdę sporo osób. Miło było znowu ich wszystkich spotkać. Tańczyłam do upadłego. W końcu zajęłam miejsce przy stoliku, zmęczona po wielogodzinnej zabawie. Rozejrzałam się po sali. Trzeba przyznać, że panie na ogół prezentowały się lepiej od swoich rówieśników. Co tu dużo mówić, babki były bardziej zadbane! A panowie? No cóż, brzuszki, łysinki...
– Cześć Marta – rozmyślania przerwał mi znajomy głos.
To chyba nie był... Odwróciłam głowę. Ależ tak! To on. Andrzej, moja wielka, odwzajemniona miłość z klasy maturalnej. Kiedyś świat stał przed nami otworem. Zakochani po uszy snuliśmy plany na przyszłość. Ale los płata figle. Wakacje po maturze spędzaliśmy osobno. Andrzej był u rodziny na wsi. Pod koniec września przyszedł do mnie i powiedział, że musi się ożenić. Przysięgał, że to była tylko jedna noc, że nadal mnie kocha, ale nie wyprze się dziecka.
Byłam załamana. Przez wiele miesięcy stroniłam od mężczyzn, w końcu jednak poznałam swojego męża. Pobraliśmy się i zamieszkaliśmy w mojej rodzinnej miejscowości. Z biegiem czasu zapomniałam o szkolnej miłości...
– Cześć Jędrek – przywitałam się. – Co słychać? – dodałam.
– Cóż, latka lecą. Długo by opowiadać – westchnął. – A co u ciebie? Nic się nie zmieniłaś przez te wszystkie lata. Jesteś tak samo piękna.
– Och, nie przesadzaj, czas robi swoje – krygowałam się, choć miło było usłyszeć taki komplement.
– O, pamiętasz? Grają naszą piosenkę. Zatańczymy? – zaproponował. Poszliśmy na parkiet. Cudownie było znów wirować w takt muzyki. Po kilku tańcach wróciliśmy do stolika. Zaczęliśmy rozmawiać o starych dziejach, o tym, jak nam się życie ułożyło. Ja opowiedziałam o śmierci mojego męża, Andrzej o bolesnym rozstaniu z żoną, o swojej nowo narodzonej wnuczce... To był ten sam Jędrek sprzed lat: wrażliwy, pełen ciepła, uczuciowy.
Nad ranem odprowadził mnie do domu. Umówiliśmy się, że spotkamy się za dwa tygodnie. Na pożegnanie delikatnie mnie objął. – Do zobaczenia, moja perełko. Perełko!? Tak mówił do mnie dawno temu. Tuż przed maturą, na dziewiętnaste urodziny dostałam od niego śliczny pierścionek. Właśnie z małą, połyskującą perełką. Nigdy nie wierzyłam, że perły przynoszą pecha, ale kilka miesięcy później, gdy dowiedziałam się, że Andrzej mnie zdradził, postanowiłam jak najszybciej pozbyć się pierścionka. Nie zastanawiając się długo, oddałam go Ewie, szkolnej koleżance. Później straciłam z nią kontakt. Jak bardzo teraz tego żałowałam!
Następnego dnia zaczęłam poszukiwania. Pamiętałam tylko imię i panieńskie nazwisko koleżanki oraz to, że jej rodzice mieszkali na Bukowej. Wypisałam sobie z książki telefonicznej osiem numerów, ale teraz rzadko koto ma przecież telefon stacjonarny! Szczęście mi dopisywało. Po kilku próbach dodzwoniłam się do starszego państwa. Okazało się, że są dalekimi krewnymi Ewy. Od nich dowiedziałam się, że moja koleżanka wyszła za mąż i wyjechała, ale dokąd – nie wiadomo. Jej siostra prowadziła księgarnię w Zielonej Górze, podobno gdzieś w centrum. To był jakiś ślad! Natychmiast zadzwoniłam do Maćka, do akademika. Opowiedziałam mu o wszystkim i poprosiłam o pomoc. Szczerze mówiąc, nie był zachwycony perspektywą błądzenia po księgarniach i wypytywania o Bożenę, siostrę Ewy, i o mój „zgubiony” pierścionek.
– Przecież to czyste szaleństwo! – podsumował. Nie byłam pewna, czy syn spełni moją prośbę, ale w sobotę zadzwonił.
– Mamo, co ja przez ciebie mam! – zaczął z wyrzutem. – W księgarniach patrzyli na mnie jak na wariata. No, ale w końcu znalazłem tę babkę. Nie musisz już szukać jej siostry, bo oddała pierścionek swojej siostrzenicy, to znaczy córce właśnie tej Bożeny. Na imię ma Joanna i mieszka w Zielonej Górze. Podam ci jej telefon. Kilka dni później jechałam już na umówione spotkanie z dziewczyną. Okazała się przemiła. Nie chciała nawet żadnych pieniędzy w zamian.
W sobotę odwiedził mnie Andrzej. Gawędziliśmy o czymś, kiedy nagle ujrzał na moim palcu połyskującą perełkę. Wzruszony zamilkł.
– Nie myślałem, że go jeszcze masz – szepnął po chwili, ujmując delikatnie moją dłoń.
– Szczerze mówiąc, przed laty oddałam go koleżance. Chciałam pozbyć się wszystkiego, co mi cię przypominało. Ale teraz... Cieszę się, że tu jesteś – urwałam. – Jak to się mogło stać, że nasze drogi się rozeszły? – spytałam.
– Bardzo tego żałuję... – westchnął. – Popełniłem wtedy straszny błąd i do dzisiaj nie mogę sobie tego darować. Często zastanawiałem się, co się z tobą stało, jak ułożyło ci się życie – Andrzej otoczył mnie ramieniem. Popatrzyłam na pierścionek z mieniącą się perłą. Leżał na moim palcu, jakbym go nigdy z niego nie zdejmowała. A przecież od matury minęło trzydzieści pięć lat... Nigdy nie narzekałam na los. Miałam dobrego męża, którego szanowałam, i szczęśliwą rodzinę. W natłoku spraw zgubiłam gdzieś moją wielką młodzieńczą miłość. A teraz, na nowo odżyło dawne uczucie do Andrzeja. Los dał nam jeszcze jedną szansę. „Zrobię wszystko, by jej nie zmarnować”, postanowiłam w duchu.
– Marto, ty chyba nie płaczesz? – usłyszałam jego głos.
– Nie... – uśmiechnęłam się do Andrzeja. – Wiesz, podobno perły przynoszą łzy, ale przecież płacze się także ze szczęścia...