"Mój mąż zdradza mnie ze swoją dwudziestoośmioletnią sekretarką. Uważa, że gdybym była szczuplejsza, lepiej zorganizowana, lepsza w łóżku, oszczędniejsza to on nigdy nie posunąłby się do zdrady, i to regularnej, w postaci romansu. Prawie w to uwierzyłam...!" Magdalena, 50 lat
Ostatnio moje ubrania stały się nieco luźniejsze. Coś drgnęło, a zgubić choć kilka kilogramów po pięćdziesiątce graniczyło z cudem. Czasami zastanawiałam się, dlaczego w ogóle zawracam sobie tym głowę. Przecież nie mam nadwagi, wyglądam całkiem dobrze. Skąd to parcie na odchudzanie?
Skrzywiłam się w ironicznym uśmiechu. Wiadomo skąd. Mój mąż miał romans z dwudziestoośmiolatką. A czemu mnie zdradzał w ogóle? Bo jestem za gruba.
Oczywiście był to jeden z wielu, niepodlegających żadnej dyskusji argumentów na poparcie tezy mojego przystojnego męża, że w zasadzie nie miał wyjścia. Ba! Tak właściwie to wszystko moja wina. Przecież mój wspaniały, kochający mąż nigdy nie posunąłby się do tak nikczemnej rzeczy jak zdrada, gdybym mu nie dała solidnych powodów.
Moje usta znowu rozciągnęły się w parodii uśmiechu. Bycie kobietą zdradzoną to ciężka sprawa. Najgorszemu wrogowi nie życzę losu kobiety zdradzanej i oszukiwanej. Ale przynajmniej nie byłam kobietą porzuconą. Mój cudowny mąż należał do tych odpowiedzialnych i poświęcających się – znaczy poświęcających siebie na ołtarzu rodziny. Boże, jakie ja miałam szczęście! Trafił mi się ten odpowiedzialny. Chyba zwariuję z tego wielkiego szczęścia!
Nie spiesząc się, wracałam z pracy do domu. Chłodnym okiem oceniłam własne odbicie w dużej, czystej szybie. Naprawdę dobrze wyglądałam, nie musiałam się odchudzać. Wciąż przyciągałam męskie spojrzenia. Rzecz jasna, nie zamierzałam się ośmieszać, konkurując z dwudziestoparolatkami, bo wynik takiego starcia byłby z góry przesądzony. Ale z czystym sumieniem mogłam powiedzieć, że jestem atrakcyjną kobietą. Taką, do której pasuje stwierdzenie, że dzisiejsze pięćdziesiątki to dawne czterdziestki.
Tylko ostatnio jakoś zupełnie o tym zapomniałam. No bo jak tu się dobrze czuć ze sobą, kiedy przyczyniło się do tak fatalnego zachowania bliskiej osoby? Przecież gdybym była szczuplejsza, lepiej zorganizowana, lepsza w łóżku, oszczędniejsza, gdybym lepiej sprzątała, gotowała, prała – mój wspaniały mąż, który tak cudownie dba o rodzinę, nigdy nie posunąłby się do zdrady, i to regularnej, w postaci romansu.
Należą mu się słowa uznania, że wytrzymał bez tej kochanki tak długo. W końcu przez wiele lat był mi wierny. Medal dla tego pana! Zwłaszcza gdy już wiem, że tylko mi się wydawało, iż tworzymy udane małżeństwo. Otóż mój mąż wcale nie był szczęśliwy. To znaczy nie wiedział, że mu czegoś do szczęścia brakuje, póki bystra sekretarka mu nie pokazała, na czym prawdziwa sielanka polega. Właściwie to jej też powinnam być wdzięczna. Lepiej późno odkryć prawdę, niż do końca życia tkwić w nieświadomości.
Przepraszam, mam tylko taki mały, prywatny postulat – nich mnie też ktoś, z łaski swojej, wreszcie uszczęśliwi, skoro okazało się, że mój mąż nie był, nie jest i nie chce być źródłem mojego szczęścia. Boże drogi, już dwa lata mąż karze mnie za swój romans, a ja dopiero teraz zaczynam nazywać pewne rzeczy po imieniu. Sama nie wiem, jakim cudem to przetrwałam. Jeszcze odchudzać się zaczęłam.
I naprawdę mu współczułam. Był taki biedny i zagubiony. Chciałam, żeby odnalazł spokój. A ja? Co tam ja. O sobie lepiej nie myśleć, zapomnieć. Przecież tu chodziło o mojego męża, ojca moich dzieci, najważniejszego mężczyznę w moim życiu! Mężczyznę, którego kochałam, znałam i podziwiałam. I któremu ufałam bezgranicznie. Człowieka, który przez wiele miesięcy mnie oszukiwał, który przekreślił wszystko, co nas łączyło, który zakwestionował fakt, że kiedykolwiek byliśmy szczęśliwi, który nieustannie się nad sobą użalał, podczas gdy moje uczucia lekceważył, który wprost powiedział, że mnie nie kocha, nie pragnie i nie chce.
Skręciłam na parking i podeszłam do samochodu. Wsiadłam i nie wiedziałam, dokąd powinnam pojechać. Miałam wrażenie, jakby moje życie uległo totalnemu rozbiciu. Na to, które prowadziłam przed wyjściem dzisiaj do pracy, i to, które zaczęło się po wyjściu z biura. Czułam, jakbym całkowicie wyleczyła się z własnego małżeństwa. Zdałam sobie sprawę, że zupełnie nie znałam faceta, z którym nadal mieszkałam. Co więcej, nabrałam przekonania, że to nie jest ten sam mężczyzna, w którym się zakochałam i za którego wyszłam za mąż. Niemożliwe? A jednak.
Już kilka razy słyszałam, że oświecenie przychodzi nagle. I nawet jeżeli towarzyszy temu jakiś dłuższy proces, to jesteśmy go zupełnie nieświadomi. Po prostu pewnego razu podnosimy głowę i świat nabiera innych kolorów. Nie wiem, czy lepszych, czy gorszych, ale na pewno wyraźniejszych. Ja właśnie tak to czułam. Świat nabrał nowych barw, a ja wreszcie, po raz pierwszy od długiego czasu, wiedziałam, co mam dalej robić. Miałam dobrą pracę i własne pieniądze. Mieszkanie, w którym przeżyliśmy razem dwadzieścia lat, też należało do mnie. Otaczało mnie grono sprawdzonych przyjaciół. Może niewielkie, ale wystarczające. Byłam atrakcyjna i ciekawa tego nowego życia, które już na mnie czekało… Wiedziałam, że dam sobie radę.