"Mąż odszedł do innej kobiety po trzydziestu latach naszego wspólnego życia. Ale nie pozwala o sobie zapomnieć. Wpada do naszego domu bez zapowiedzi – na obiadek, herbatkę, film. Potem zawsze wraca do NIEJ. Teraz chce ze mną spędzić święta. Najgorsze jest to, że nadal go kocham..." Katarzyna, 52 lata
Dla wielu moich przyjaciółek kolejne urodziny zawsze były powodem do smutku. Martwiły się, że są coraz starsze. Ja jednak nie odczuwałam tego wieku. Wciąż czułam się młoda, atrakcyjna i kochana. Na zdrowie nie narzekałam. Kłopotów finansowych nie mieliśmy – mój mąż był dyrektorem w państwowym przedsiębiorstwie i świetnie zarabiał. Ja byłam na zasiłku przedemerytalnym i zajmowałam się wnukiem. Jednak całe moje szczęśliwe i poukładane życie zawaliło się rok temu, 21 listopada, dwa miesiące po moich 51 urodzinach...
Nie otrzymałam żadnego anonimowego listu, nie zadzwonił do mnie „życzliwy”. Po prostu pewnej słonecznej niedzieli mąż powiedział:
– Musimy poważnie pogadać.
– W takim razie zrobię nam kawę – mrugnęłam do niego.
Byłam przekonana, że rozmowa będzie dotyczyć jakichś problemów w pracy Andrzeja.
– Nie, nie chcę kawy – mąż pokręcił głową.
– Nie to nie – wzruszyłam ramionami. – A ja sobie zrobię.
Andrzej w milczeniu czekał, aż woda się zagotuje. Odezwał się dopiero, gdy usiadłam przy stole z filiżanką gorącego napoju.
– Przykro mi to mówić – zaczął cicho. – To jest naprawdę dla mnie bardzo bolesne... ale muszę się wyprowadzić.
– Co ty gadasz! Dlaczego? – zdziwiłam się. – Miejsca mamy dosyć – próbowałam zażartować, bo mieszkaliśmy w dużym, pięknym domu.
– To koniec... Poznałem kogoś. Zakochałem się.
– Kochanie, co ty wygadujesz! – wykrzyknęłam. Ale Andrzej spuścił tylko głowę i milczał.
– To nieprawda! To niemożliwe! – szeptałam przerażona. – Kto to jest? Znam ją? – wychrypiałam po chwili.
– Nie znasz – powiedział sucho.
Wydawało mi się, że śnię. To mówił mój ukochany mąż. Moja wielka, jedyna miłość. Byliśmy ze sobą ponad trzydzieści lat. Tak wiele razem przeżyliśmy, tak bardzo się kochaliśmy! Nie umiałam sobie wyobrazić życia bez Andrzeja. A jednak tego samego dnia mąż spakował rzeczy i wyprowadził się.
Byłam załamana, ale moja miłość do męża była tak silna, że postanowiłam o niego walczyć. „Może to tylko jakiś przelotny romans?”, pocieszałam się. Zapomniałam o honorze. Wydzwaniałam po kolei do wszystkich znajomych i wypytywałam ich o Andrzeja. Nic mi nie chcieli powiedzieć. W końcu jego przyjaciel Zenek, którego bardzo lubiłam, zgodził się ze mną spotkać.
– Kim ONA jest? – zapytałam ze łzami w oczach, gdy usiedliśmy w kuchni.
– Była stażystką w jego zakładzie. Nie wiem, co robi teraz. „Stażystka... Jakie to banalne”, westchnęłam. – Ile... ile ma lat?
– Dwadzieścia sześć... „Tyle co nasza młodsza córka!”, pomyślałam zrozpaczona.
– Jak długo to trwa...? – słowa nie chciały mi przejść przez gardło.
– Gdzieś ze trzy lata chyba...
– Coo? Jak to możliwe, że ja o niczym nie wiedziałam? Co za idiotka ze mnie! – krzyczałam z wściekłości. – A ty? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?! – wydarłam się na Zenka.
– Sam dowiedziałem się niedawno... – spuścił głowę.
Długie godziny spędzone w łóżku na rozmyślaniach, płaczach i histeriach. Wciąż zadawałam sobie pytania: „Jak on mógł te 30 lat naszego szczęśliwego życia jednym ruchem wrzucić do kosza jak brudną koszulę? Jak mógł zostawić ukochaną żonę dla jakiejś gówniary? Dlaczego mnie to spotkało? Czym zawiniłam?”. Kolejne dni i tygodnie były dla mnie udręką. Popadłam w depresję. Ja, dotąd zawsze pełna energii i optymizmu, całymi dniami leżałam w łóżku. Nie robiłam kompletnie nic. Przestałam dbać o siebie, gotować. Niemal nic nie jadłam. Wieczorami popijałam alkohol, żeby odsunąć od siebie okropne myśli i tę straszną samotność, nie do zniesienia po tylu latach związku. Przeżyłam chyba tylko dzięki moim córkom. Nie mieszkały już ze mną, ale starały się być przy mnie niemal cały czas. Pocieszały mnie i opiekowały się mną. Pomagały mi też finansowo, bo po odejściu męża został mi tylko niewielki zasiłek.
Po dwóch miesiącach zaczęłam trochę dochodzić do siebie. Pewnego razu zepsuł mi się bojler. Może się to wydawać dziwne, ale pierwsze, co zrobiłam, to zadzwoniłam do Andrzeja. Zawsze on zajmował się takimi sprawami.
– Będę za dwadzieścia minut – powiedział tak naturalnie, jakbyśmy wciąż byli przykładnym małżeństwem. Przyszedł z nową grzałką do bojlera. Uporał się ze wszystkim w pół godziny. Z wdzięczności poczęstowałam go ciastem i kawą. Rozmawialiśmy, jak gdyby nic się nie stało. Ale o nic go nie prosiłam, a on niczego nie obiecywał. Miałam jednak nadzieję, że zostanie. Wyszedł, ale kilka dni później zadzwonił. I zaczęło się: rozmowy, obietnice, wyznania, kłótnie, terminy powrotu do domu, których nie dotrzymywał.
Miesiąc później usłyszałam, że kocha tylko mnie... i że wróci, jak się z NIĄ rozmówi. Ale nie wracał. Ta szarpanina trwała trzy miesiące. W końcu miałam dość. Przestałam dzwonić, nie odbierałam telefonów od niego. „Jestem kobietą wolną”, mówiłam sobie. Choć było ciężko, próbowałam przyzwyczaić się do samotności. Oddalałam od siebie myśli o Andrzeju. „Nie jest mi potrzebny do szczęścia. Nie chcę go”, wmawiałam sobie, i to pomagało. Było mi trochę lżej.
Powoli godziłam się ze swoją sytuacją, starałam się zapomnieć o mężu. Ale on nie dał o sobie zapomnieć. Zaczął bez zapowiedzi wpadać do naszego domu. Najpierw tylko po jakieś rzeczy czy dokumenty, później bez powodu. Na obiadek, herbatkę, film w telewizji... Zachowywał się tak, jakby nic się nie wydarzyło. A potem odchodził. Do NIEJ. Te wizyty wyprowadzały mnie z równowagi. Moje serce wciąż szybciej biło na widok Andrzeja i miałam nadzieję, że tym razem zostanie już na zawsze. Ale nie zostawał. Nie pozwalając mi o sobie zapomnieć, powodował, że wciąż cierpiałam. Cały czas się męczyłam.
Ostatnio Andrzej ogłosił nowinę: Wigilię chce spędzić... z nami!
– Nie ma mowy! Nie wyobrażam sobie po tym wszystkim ojca z nami przy świątecznym stole – obruszyła się Beata.
– Ale święta to czas pojednania. Trzeba przebaczać bliźnim dawne krzywdy – powiedziałam bez przekonania.
– I co z tego, że mu przebaczysz? Po Wigilii wróci do tej swojej... Tylko zepsuje nam święta. Znów będziesz przez niego cierpiała – tłumaczyła.
Wiem, że ma rację. Przyjęcie go z powrotem to oszukiwanie samej siebie, bo Andrzej będzie miał dwa domy. Jednak ja wciąż kocham tego człowieka. Ale czy w imię miłości warto znów dać się skrzywdzić?