"W pewne piątkowe popołudnie zadzwoniła do mnie córka. Koniecznie chciała się spotkać i to za godzinę! Wściekłam się. Chwilami jej nie ogarniałam. Od małego miała durne pomysły i była uparta jak osioł. Jej chłopak był też postrzelony. Widomo – artysta! Wszystkiego się po nich spodziewałam, ale nie takiego cyrku! Marta, 52 lata
Kiedy zadzwoniła do mnie Kasia, byłam właśnie na dużych zakupach. Jak zwykle przed weekendem musiałam uzupełnić braki w lodówce, a jak to w piątki bywa – markety pękały w szwach.
– Mamo, musimy się spotkać – rzuciła do słuchawki Kaśka.
– Dobrze, wpadnijcie w niedzielę na obiad, zrobię rosół...
– Nie, nie w niedzielę. Teraz.
– Zapomnij, jestem na zakupach, stoję w kolejce do kasy – zaprotestowałam.
– Za godzinę na rogu Ruskiej i Włodkowica. Musisz być – podkreśliła. – Zresztą tata też będzie – dodała i rozłączyła się.
Wściekłam się. Chwilami nie ogarniałam swojej córki. Od małego miała durne pomysły, do tego jest uparta jak osioł. Na szczęście właśnie nadeszła moja kolej, więc szybko uwinęłam się z płatnością. „Co ona kombinuje?”, zastanowiłam się, pakując reklamówki do bagażnika. A potem pojechałam do centrum. Stojąc w korkach, wybrałam numer byłego męża.
– Czy ty wiesz, co wykombinowała Kaśka? – zapytałam, gdy odebrał telefon.
– Nie mam pojęcia, ale wręcz błagała, abym przyjechał. Boję się, że coś się stało. Może mieli wypadek?
– O Boże... – przeraziłam się. – Tak, po Jacku można się spodziewać brawury i oto skutki! – zezłościłam się.
Co tu dużo mówić, miałam spory dystans do chłopaka córki. Wolałabym ją widzieć u boku statecznego prawnika, a nie szurniętego grafika, który miał głupie pomysły. Kiedyś wymalował na ścianie naszego garażu wielkie serce i podpisał je: LOVE KAŚKA. Wściekłam się, ale smarkula była zachwycona. Minęło już kilka lat, zamieszkali już razem, a napis wciąż straszył swoimi neonowymi kolorami...
Dziesięć minut przed piątą zaparkowałam w wyznaczonym miejscu, tuż obok wrocławskiego USC. Pod mieszczącą się obok kwiaciarnią stał już mój eks. W dżinsach i przybrudzonej koszulce.
– Prosto z budowy jadę – wyjaśnił. – Widzisz gdzieś Kaśkę?
Rozejrzałam się.
– Nie, jest tylko jakaś panna w białej kiecce – bąknęłam, a potem coś mnie tknęło. Przyjrzałam się dokładnie i...
– Zabiję gówniarę! – jęknęłam, bo tą dziewczyną w sukience ślubnej była moja jedynaczka! W ręku trzymała bukiecik róż.
Obok niej paradował Jacek w luźnym czarnym garniturze i nonszalancko rozpiętej pod szyją białej koszuli. Na nosach mieli ciemne okulary, trzymali się za ręce i uśmiechali jak głupi do sera.
– Cieszymy się, że was widzimy – powiedziała Kasia na powitanie.
– Co to za cyrk? – spytałam.
– Żaden cyrk, ślub bierzemy. Chcemy, żebyście byli świadkami – odparła Kasia.
Zamurowało mnie. Eksa chyba też.
– Już musimy iść, zaraz się zacznie. – Jacek skinął ręką w stronę USC.
No to ruszyliśmy. Wciąż w szoku. Czułam się tak skołowana, że brakowało mi słów, aby urządzić gówniarzom awanturę. Chociaż... we mnie aż się gotowało, a oni wyglądali na spokojnych i... szczęśliwych.
Kwadrans później byli już mężem i żoną.
– To co, gratuluję wam, dzieci... – mój były pierwszy złożył im życzenia. Był wzruszony, widziałam to.
– Wszystkiego najlepszego, córeczko – przyłączyłam się do życzeń.
Na zewnątrz rozradowana Kaśka rzuciła swój bukiecik w kierunku grupki stojących obok młodych dziewczyn, a potem poszliśmy spacerem na przyjęcie weselne, czyli na hamburgera i frytki do ich ulubionej knajpki. Cóż, jak widać, wszystko od początku było szalone. Mam tylko nadzieję, że miłość młodych dojrzała i będzie trwała latami...