Nasza znajomość zaczęła się ponad trzy lata temu w marcu, kiedy rozbrykany Lucek poczuł wiosnę, uciekł z domu i... nagle znalazł się pod drzwiami mojego mieszkania. Lucyna 38
Co to?! – Obudziłam się przestraszona, bo gdzieś z korytarza dobiegł mnie dźwięk podobny do płaczu dziecka. Był środek nocy, więc pełne bólu zawodzenie niosło się złowrogo w ciszy...
Przeszył mnie zimny dreszcz, bo od razu pomyślałam, że być może ktoś podrzucił noworodka do bramy albo pod śmietnik. Mało to się czyta o takich sprawach? Przełknęłam ślinę i, pokonując strach, wstałam z łóżka, by spojrzeć przez kuchenne okno na podwórko. W tym samym momencie usłyszałam donośny głos pana Kazimierza spod piątki. – A poszły mi stąd, miłośniki cholerne! – krzyknął, a po chwili coś spadło na ziemię z głuchym hukiem. Serce mi stanęło. Jednak zaraz nieco się uspokoiłam i zaczęłam nasłuchiwać, ale zawodzenie ucichło. Mimo to do rana już nie zmrużyłam oka.
Wychodziłam do pracy niemal nieprzytomna. Na korytarzu natknęłam się na nowego lokatora, który mieszkał tuż pode mną. – Bry – rzucił, pospiesznie zatrzaskując drzwi i zbiegając po schodach. Jego rozczochrana fryzura, rozchełstany płaszcz i obłęd w oczach kazały mi sądzić, że też nie miał najlepszej nocy i najwidoczniej zaspał do pracy. Nim zeszłam na dół, jego już nie było na podwórku. Pognał jak wiosenny wiatr, który właśnie owiał moją szyję. Dopiero ten podmuch chłodnego powietrza uzmysłowił mi, że zapomniałam szalika... Miałam tylko nadzieję, że przez to roztargnienie się nie rozchoruję.
Po południu jednak ta nadzieja nieco mnie opuściła, bo gdy wróciłam z pracy, byłam rozbita i wszystko mnie bolało. Położyłam się na kanapie i chciałam obejrzeć jakiś serial, ale zasnęłam, zanim włączyłam telewizor. Obudził mnie hałas dochodzący z przedpokoju. Znów się przestraszyłam. W domu panował już mrok, a ktoś dobijał się do moich drzwi! Podeszłam do drzwi na palcach, spojrzałam przez wizjer, lecz po drugiej stronie nikogo nie było. Nagle znów coś w nie uderzyło...
– Kto tam? – spytałam, ale odpowiedziało mi tylko drapanie. – Jaki czort? – szepnęłam i uchyliłam drzwi. W tym samym momencie coś futrzastego otarło się o moje nogi. Zaświeciłam światło i zobaczyłam... kota! Zamiauczał głośno i znów otarł się o moje nogi. – Coś ty za jeden? – powiedziałam do niego, a kocurek miauknął przeciągle i kolejny raz posmyrał mnie miękkim futerkiem po łydkach. – Śliczniutki jesteś. – Podniosłam zwierzaka, a ten mrucząc, zaczął się łasić do mojego policzka. – Pieszczoszek z ciebie... – Podrapałam go za uchem, a on zmrużył oczy.
Wtedy na korytarzu znów rozległ się hałas. „Co za dzień?”, pomyślałam i otworzyłam drzwi. W tym momencie kocur jakby oszalał, z całej siły odbił się od mojego dekoltu i wyskoczył na korytarz. – Lucek! – usłyszałam głos. – Wracaj, diable! – Kot czmychnął na piętro wyżej, a za nim biegł sąsiad z piętra niżej. – Widziała pani kota? – wysapał. – Nawet go gościłam u siebie – zaśmiałam się. – I wypuściła go pani? – jęknął facet. – Sam zwiał... – On ciągle zwiewa! – Sąsiad był wyraźnie wkurzony na zwierzaka. – Poczuł wiosnę, diabeł... – Drugi raz nazwał tak pupila. – Tylko utrapienie z nim... – utyskiwał, wchodząc po schodach.
Ruszyłam za nim, bo jakoś tak poczułam się w obowiązku, by pomóc mu złapać kota. W końcu to ja go wypuściłam z rąk. Dotarliśmy na samą górę, a kot, gdy nas zobaczył, sprytnie przecisnął się w szparach balustrady i zeskoczył piętro niżej. – Pójdzie w długą! – zawyrokował sąsiad, zbiegając po schodach. Nagle zatrzymał się przy moich drzwiach. – Zwiał do pani – wydyszał. Weszliśmy do mieszkania. Lucek rzeczywiście był u mnie. Czule ocierał się o mój ulubiony granatowy fotel, a potem okazał mu jeszcze więcej miłości, wbijając pazury w pluszowe obicie. – Lucek! Ty diable! – powtórzył się znów mężczyzna.
– Bardzo panią przepraszam. Nie mogę sobie z nim dać rady. Siostra tak mnie nim uszczęśliwiła, że teraz mam tylko same kłopoty – zagaił i pokrótce opowiedział, jak to było. Otóż sąsiad był od roku rozwiedziony, była żona z dziećmi wyjechała w rodzinne strony nowego partnera na drugi koniec Polski, a on został sam, tęskniąc za synami. I gdy przeprowadzał się do nowego mieszkania, siostra sprezentowała mu kota, by osłodzić mu samotność. – A ten diabeł – znów tak nazwał biednego kocura – raczej zatruwa mi życie... – I to dosłownie – skrzywiłam się, bo nagle do moich nozdrzy doleciał charakterystyczny, niezbyt przyjemny koci zapach, bo Lucek (chyba powinien nazywać się Lucyfer) zrobił sobie z mojego dywanu kuwetę. – Zaznaczył teren... – Sąsiad poczerwieniał. – Bo wie pani, on jest niewykastrowany – wyjaśnił. – Chciałem mu tego oszczędzić, w ramach męskiej solidarności, ale teraz już przegiął... Zaraz dzwonię do weterynarza. Zażenowany jeszcze obiecał pokryć koszty czyszczenia dywanu i się pożegnał.
Gdyby nie to, że Lucek zostawił po sobie wonną pamiątkę, uznałabym całą sytuację za zabawną. Ale te kocie feromony nie pachniały zbyt ładnie... Sąsiad rzeczywiście nazajutrz zabrał mój dywan do czyszczenia. Oddał po kilku dniach czyściutki i pachnący. Powiedział też, że Lucek już został pozbawiony męskości. – Przestanie wariować jak te podwórkowe sierściuchy. Słyszała pani, jak one się marcują? Prawie co noc miauczą jak opętane. To przez nie Lucek tak szalał. Miłości mu się chciało...
Teraz zrozumiałam, że tamto nocne zawodzenie to nie płacz dziecka, tylko kocia pieśń miłosna. – Wie pan, wiosna przyszła, ptasie gody, kocie amory i takie tam... – Zrobiłam wymowną minę. – Cóż, widać to dobra pora na szukanie miłości. – Spojrzał na mnie zalotnie. – Jestem Darek, a pani? – Lucyna – odparłam. – Lusia. Ale nie taka diablica jak Lucek – zażartowałam. – Nawet bym tak nie pomyślał – zapewnił Darek.
Od tego dnia minęły już ponad trzy lata, a ja jestem szczęśliwa, że dzięki Luckowi spotkałam mężczyznę, który podbił moje serce.