Jak wygląda sytuacja na polskiej granicy z Ukrainą? To setki tysięcy osób, rodzin, matek z dziećmi samotnie przekraczających granicę w Medyce czy Krościenku, podczas gdy ich mężowie, ojcowie czy bracia zostają w Ukrainie, aby walczyć. Najczęściej uciekają do rodziny lub znajomych w Polsce, ale część rusza jeszcze dalej – do Niemiec, Czech czy dalszych krajów w głąb Europy. Za każdą z tych osób kryje się inna, poruszająca historia. – To jest jak koszmarny sen, z którego nie możemy się obudzić. Modlimy się i wierzymy w zwycięstwo. Ukraina jeszcze będzie spokojna i wielka – mówią z nadzieją.
Wojna na Ukrainie to dramat milionów ludzi, którzy w obawie o życie swoje i swoich dzieci uciekają z ojczyzny do sąsiednich krajów. Najwięcej z nich trafia do Polski. Część planuje się tu zatrzymać u rodziny lub znajomych, część liczy na pomoc życzliwych ludzi i organizacji charytatywnych, ale dla niektórych Polska to tylko przystanek w drodze do innych krajów, np. Niemiec czy Czech. Matki przekraczające granicę ze swoimi dziećmi boją się o mężów, którzy zostali w kraju, by walczyć. Wszyscy jednak mają nadzieję, że spotkają się ponownie w wolnej ojczyźnie.
Myślałam, że nigdy tu nie dotrę, ale udało się – mówi z ulgą niewyspana Ołena z Łucka, która 27 lutego, po dwóch dniach podróży, przekroczyła wraz z synkiem graniczny szlaban w Krościenku. W rodzinnym mieście zostawiła rodziców. – Powiedzieli, że nigdzie się nie ruszą, ale ja muszę ratować siebie i dziecko. Zdążam do Warszawy, tam jest moja ciocia.
– Jechałam do was z dziećmi i mamą dwie doby – opowiada trzydziestoletnia Natalia. – Mąż został w domu, bo miał być zmobilizowany do armii. Czy nic mu się nie stanie? – pyta drżącym głosem. Nie wiemy. Zatrzymała się za szlabanem tylko na chwilę, żeby sprawdzić w telefonie mapę drogową w kierunku Krakowa. – Tam mamy krewnych, zaprosili nas, więc nie zastanawiałam się ani chwili – opowiada. – Spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i w drogę. Było ciężko, bo sama prowadziłam auto, ale najważniejsze, że dotarliśmy bezpiecznie do Polski.
Natalia uciekła z Chmielnickiego, 270-tysięcznego miasta w zachodniej Ukrainie, kilkaset kilometrów za Lwowem w kierunku wschodnim. – Cały czas martwię się o męża. I nasz dom, bo Rosjanie ostrzeliwują nie tylko cele wojskowe. Walą rakietami w bloki mieszkalne, w przedszkola i szkoły, nawet w szpitale. To barbarzyństwo.
Roman przybył do Krościenka w ostatni dzień lutego z Tarnopola. Jest już po sześćdziesiątce i nie podlega obowiązkowi mobilizacji. Do tego dnia na jego rodzinne miasto nie spadła żadna bomba, lecz nie zamierzał czekać. W porozumieniu z bliskimi spakowali rzeczy do kilku walizek, wzięli niezbędne dokumenty, wybrali oszczędności z banku i ruszyli w kierunku ukraińsko-polskiej granicy.
- Pędziłem w kierunku na Medykę, ale potem się dowiedziałem, że tam ogromne kolejki i że w Krościenku czeka się na odprawę krócej, to znaczy około 16-17 godzin. Przestawiłem nawigację i przycisnąłem pedał gazu. Moja żona i córka z małymi dziećmi po drodze płakały, obawiały się różnych złych przygód, ale szczęśliwie dojechaliśmy tutaj. - Dokąd zmierzacie? - Pod Wrocław, do naszych polskich znajomych. Obiecali, że możemy zostać u nich tak długo, jak zechcemy. Mamy pieniądze, złożymy się na jedzenie, gaz, prąd.
Od pierwszego dnia wojny przejście graniczne w Krościenku koło Ustrzyk Dolnych, jedno z ośmiu, przez które można wjechać samochodem, pęka w szwach. Tuż za szlabanem po polskiej stronie stoją sznury aut z rejestracjami z całej Polski. Za szybami wetknięte kartki i tektury z napisami w języku ukraińskim, dokąd za darmo można się dostać: Kraków, Katowice, Wrocław, Poznań, nawet Zielona Góra. Na uchodźców czekają też samochody z rejestracjami z Czech, Niemiec i Włoch. Tam również mieszkają Ukraińcy, którzy sprowadzają krewnych do siebie. Do szlabanu granicznego długa kolejka osobówek i busów. Podjeżdżają też autokary udostępnione przez prywatnych przewoźników z głębi Polski. – Zabiorę czterdzieści osób, potem mój zmiennik wróci po następną grupę – mówi kierowca autobusu z Krakowa.
Elena jechała do Krościenka ponad dobę. W 230-tysięcznym Iwano-Frankiwsku (dawnym Stanisławowie) zostawiła zamknięte na klucz mieszkanie, wzięła za rękę trzyletnią córeczkę Jarynę i z dwoma torbami ruszyła na dworzec kolejowy. Potem Lwów i wreszcie upragnione Krościenko. Po odprawie granicę przekroczyła pieszo. Naprzeciwko, od polskiej strony, wybiegł im na spotkanie ojciec Eleny. Czekał tu od dwóch dni. Porwał wnuczkę w ramiona, a ta nie mogła przestać go ściskać. – Uciekamy aż do czeskiej Pragi – odpowiada mężczyzna i nie przestaje całować wnuczki. – Tam mieszka mój ojciec, będziemy bezpieczni.
Inna rodzina z ulgą przekracza szlaban, ciągnąc ze sobą walizy i wypełnione po brzegi siatki z dyskontów. Siedmioletnia dziewczynka ma kolorowy plecak, a w ręku trzyma pluszaka. To jej ulubiona przytulanka, zawsze z nią śpi, dlatego zabrała ją też w tę wymuszoną podróż. – Chcemy dotrzeć do znajomych w Poznaniu i u nich przeczekać najtrudniejszy czas – mówi ojciec rodziny. – Jedziemy z Iwano-Frankiwska. Tam do tej pory spadła tylko jedna rakieta (28 lutego), ale nie chcieliśmy ryzykować pozostania w domu.
Podobnie postąpiło wielu innych. Ta wojna może się rozlać na całą Ukrainę. - Nigdy nie przypuszczałam, że może nam coś grozić, w XXI wieku, w Europie – dopowiada kobieta. – To jest jak koszmarny sen, z którego nie możemy się obudzić. - Modlimy się i wierzymy w zwycięstwo. Ukraina jeszcze będzie spokojna i wielka – zaznacza mąż z przekonaniem.
W ocieplanym namiocie siedzą zmęczone matki. Kołyszą na rękach jeszcze bardziej zmęczone dzieci. W rogu namiotu rodzina z czworgiem maluchów, w tym jednym niemowlęciem. Kilkuletni chłopcy zjedli po kanapce, a teraz piją sok przez rurkę. Nie rozumieją, co się dzieje, dlatego uśmiechają się, jakby to nie była ucieczka tylko wycieczka.
Anna Kostiuczenko rozgląda się niepewnie wokół siebie. Obok stoi jej piętnastoletnia córka Lina, która przed chwilą przyniosła z pobliskiego stoiska gastronomicznego kiełbasę z rożna i zupę jarzynową. 1 marca o ósmej rano przekroczyły granicę w Krościenku i znalazły się w Polsce. Jechały tutaj blisko 40 godzin z Mikołajowa nad Morzem Czarnym. To ponad 900 kilometrów, ale drogi w wielu miejscach zakorkowane innymi samochodami z uchodźcami, więc ruch bardzo utrudniony.
Dwa dni wcześniej mąż Anny zdecydował, że odwiezie rodzinę pod granicę, a sam wróci do Mikołajowa i wstąpi do obrony terytorialnej. Rozstali się we łzach, ale także z wielką nadzieją rychłego spotkania. Z okien punktu recepcyjnego przy przejściu granicznym roztacza się widok na pobliski wyciąg narciarski. Tam ludzie cieszą się śniegiem i słońcem, tutaj zaś siedzą smutni i zalęknieni, niepewni jutra. Ich świat runął 24 lutego 2022 roku, w dniu rosyjskiej inwazji na Ukrainę.
Źródło: "Życie na Gorąco"