"Nie chcę wymieniać imienia tamtego człowieka, więc nazwę go tylko T. Zobaczył mnie przypadkiem na firmowym zdjęciu, a potem zaczął mnie obserwować. Po kilku dniach znał już rozkład mojego dnia. Pomogę każdej ofierze tego człowieka, bo wiem, czym jest strach przed nim. Zamienił moje życie w piekło..." Iwona, 35 lat
Wcześniej w ogóle nie znałam T. Nie należał nawet do grona moich dalszych znajomych, nie był nawet klientem firmy, w której pracowałam...
Pewnego dnia T. polubił profil jednego z naszych oddziałów firmy i trafił na nim na grupowe zdjęcie pracowników, na którym stałam w dżinsach i bezkształtnej firmowej koszuli. Wyznał, że gdy mnie zobaczył na zdjęciu, od razu „zaiskrzyło” (tak nazwał swoje uczucie w pisanych do mnie wiadomościach). Następnego dnia przyszedł pod naszą firmę i zaczął obserwować pracowników. W ten sposób trafił pod mój blok. Po kilku dniach znał już rozkład mojego dnia. Wiedział, że mieszkam sama, robię zakupy w osiedlowym sklepie, biegam trzy razy w tygodniu, a w weekendy jeżdżę na rowerze do rodziców. To było przerażające...
Proszę pomyśleć, jak czułam się, kiedy ze szczegółami opisywał mi moje własne życie, nazywając się „moim chłopakiem” a z czasem „narzeczonym”? Podobno bez trudu zdobył mój numer telefonu i adres. Jako rencista interesował się informatyką, więc miał dużo czasu i możliwości, żeby mnie śledzić godzina po godzinie. Zaczęło się od bukietu róż na wycieraczce z zaproszeniem na kolację. Prawie dałabym się nabrać, gdyby po chwili nie przyszedł SMS z adresem kawiarni i godziną spotkania. Nie spodobało mi się to, ale zaproponowałam spotkanie w firmie. Wyśmiał mnie, pytając, co niby lepszego mam do roboty, skoro i tak siedzę w domu. Poczułam jak krew odpływa mi z ciała. Zdenerwowana zrobiłam zrzuty wiadomości i wysłałam najlepszej przyjaciółce. Po kwadransie jej mąż podjechał pod mój blok i uciął sobie pogawędkę z krążącym w pobliżu mężczyzną. Zaskoczony T. zmieszał się, przyznał do wszystkiego i obiecał więcej mnie nie nachodzić.
Tyle że tydzień później wyznał mi miłość w środku nocy, a nad ranem dodał, że musi mnie mieć. Przeraziłam się tak, że przyjaciele musieli mi kupić leki uspokajające, żebym mogła złożyć zeznania na policji. To było dziesięć lat temu, kilka miesięcy po wprowadzeniu przepisów dotyczących karania stalkingu, a policjanci nadal zastanawiali się, czy przypadkiem nie przesadzam. Nawet sugerowali, żebym dała szansę chłopakowi! Ostatecznie go wezwali, ale nie uznali za groźnego. Gorąco zrobiło się wtedy, gdy zniecierpliwiony T. zaczął grozić mi śmiercią. W ciągu kolejnych pięciu lat mundurowi odwiedzili mnie setki razy i zbierali materiał dowodowy dla prokuratury, bo stalking jest ścigany z urzędu. Pierwszy wyrok skończył się grzywną i pouczeniem, a następny zignorowanym przez T. zakazem zbliżania się. Dopiero trzeci doprowadził do skazania sprawcy na trzy lata. Nie został wykonany ze względu na stan zdrowia T. , który podobno się pogorszył. W końcu jednak mimo mataczenia, mój prześladowca trafił za kratki.
Po roku mój prześladowca wyszedł na wolność, ale to chyba wystarczyło, bo więcej się nie odezwał. Od tamtych wydarzeń minęły cztery lata. Zmieniłam pracę, mieszkanie i stan cywilny. Jestem mężatką i mamą rocznego słodziaka. Wyszłam z tej sytuacji silniejsza, ale wiem, że nie poradziłabym sobie bez pomocy przyjaciół i rodziny. Na zmianę spali u mnie, gdy nie czułam się bezpieczna, nagrywali stalkera, robili zdjęcia jego wiadomości, towarzyszyli mi w czasie wizyt na policji i w sądzie. Próbowali nawet rozmawiać z rodzicami stalkera, z którymi nadal mieszka, lecz ci woleli udawać, że nic się nie dzieje. Dzięki moim bliskim wiem, że zawsze będę umiała być silna. Pomogę każdej ofierze tego człowieka, bo wiem, czym jest strach przed nim.