"W podróż poślubną wyjechałam sama i ze złamanym sercem! Wtedy los kolejny raz mnie zaskoczył..."
Fot. 123rf.com

"W podróż poślubną wyjechałam sama i ze złamanym sercem! Wtedy los kolejny raz mnie zaskoczył..."

"Wszystko było dopięte na ostatni guzik, niemalże godziny dzieliły nas od złożenia małżeńskiej przysięgi, ale okazało się, że ślubu nie będzie... " Anita, 30 lat

Kiedy wsiadałam do samolotu na lotnisku w Warszawie, wisiała nade mną skłębiona, szara masa. A teraz, ponad chmurami pięknie świeciło słońce. Właśnie odbiło się w srebrzystej powłoce skrzydła samolotu, rażąc mnie w nieosłonięte okularami oczy. Gwałtownie obróciłam głowę.
– Wszystko w porządku? – zapytał siedzący obok mnie mężczyzna.
Skinęłam na znak, że tak. Nie chciało mi się rozmawiać. Zwłaszcza z nim. Facetem, który siedział na miejscu, na którym powinien siedzieć mój mąż. Mój mąż, który nim nie został...

Przyjechał mi powiedzieć, że ślubu nie będzie

Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Biała sukienka z włoskiego jedwabiu wisiała w szafie, niebieska podwiązka czekała na swój moment w szufladzie bieliźniarki, fryzjerka i kosmetyczka były umówione. Obrączki miał odebrać Jan, mój narzeczony, w przeddzień ślubu. Czekałam na telefon od niego. Miał zadzwonić i powiedzieć mi, jak wyszedł grawer. Ale Jan nie zadzwonił, przyjechał. Od razu zorientowałam się, że coś jest nie tak.
– Nie zdążyli z obrączkami? – To była pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy.
Ale nie, nie o to chodziło. Chodziło o coś znacznie gorszego i znacznie bardziej zaskakującego. Jan przyjechał mi powiedzieć, że ślubu nie będzie. Bo jego eks zaszła w ciążę. I nie, nie ze swoim nowym facetem, ale z Janem. Nie wiedziałam, że się spotkali. A nie chciałam słuchać o tym, że sprawy podczas spotkania wymknęły się im spod kontroli... Nie przebierałam w słowach, każąc mu się wynosić. Kiedy zatrzasnęłam za nim drzwi, padłam na łóżko i wyłam.

Nie mogłam sobie wybaczyć, że nie posłuchałam intuicji

– Mój Boże, przecież sama się o to prosiłam... – łkałam na ramieniu przyjaciółki, niedoszłej świadkowej, która przyjechała natychmiast, gdy do niej zadzwoniłam.
On był ze mną tylko dlatego, żeby o niej zapomnieć. Przeczuwałam, że wciąż ją kocha. Wiedziałam, że na ten ślub jest za wcześnie, że on nie przebolał tamtego rozstania... Tyle lat spędzili razem... Co ja sobie myślałam? Że on zapomni o niej ot tak? Że jestem taka wspaniała, że przy mnie wymaże ją z pamięci i wyrzuci z serca?
– Daj spokój. Wiesz, że jesteś wspaniała. Mógł się w tobie zakochać bez pamięci, nawet tuż po rozstaniu.
– Ale się nie zakochał...
– Może zakochał, a może tylko mu się zdawało. Cokolwiek się działo, jest świnią.
– Co ja teraz zrobię? – zapłakałam.
Marta była praktyczna.
– Na początek trzeba odwołać gości, ja się tym zajmę. No i ta Teneryfa. Janek nie leci, więc trzeba zawiadomić biuro. Może choć część kasy uda się odzyskać.
– Ja też nie lecę.
– O nie! Ty lecisz.
– Ale...
– Będziesz w domu siedzieć i rozpaczać? A jeśli już masz ryczeć, to lepiej robić to na słonecznej plaży niż w szarej Warszawie.
Nie wiem, jak mnie przekonała, ale udało się jej, skoro właśnie siedziałam w samolocie. Co za szaleństwo...

Facet zaczął mnie irytować tą gadką o radości w sercu

Jeszcze trzy dni temu byłam narzeczoną, miałam plany, miałam marzenia. Teraz nie miałam nic, oprócz perspektywy rychłego ujrzenia wulkanicznej wyspy. Tak bardzo tego pragnęłam jeszcze trzy dni temu... Teraz było mi to najzupełniej obojętne, równie dobrze mogłabym wylądować w Pcimiu Dolnym.
– Już widać Wyspy Szczęśliwe... – usłyszałam głos mojego sąsiada.
– Co? – zapytałam niezbyt grzecznie.
Z trudem powróciłam do rzeczywistości.
– Tak mówili na Wyspy Kanaryjskie starożytni. Uważali, że nie można być tutaj nieszczęśliwym.
– To chyba nie znali życia – prychnęłam, wydymając usta. – Ani mojej parszywej historii...
– Jest pani nieszczęśliwa? – zapytał facet, a ja obróciłam się ku niemu, nie wierząc, że można mieć taki tupet.

Chciałam to zresztą wyartykułować, ale kiedy w niebieskich oczach tego mężczyzny zobaczyłam troskę, odpuściłam. Przymknęłam oczy i zapadłam głębiej w lotniczy fotel.
– Wszystko ujrzy pani w innym świetle, jak posmakuje pani lokalnego wina. Niebo w gębie. I natychmiastowa radość w sercu – usłyszałam po chwili.
– Nie sądzę, żebym poczuła jakąkolwiek radość. Z jakiegokolwiek powodu. Raczej nie w tym stuleciu – fuknęłam.
Facet zaczął mnie irytować tą gadką o radości w sercu. „Co za bzdety wygaduje?”, złościłam się w myślach.
– A ja się będę upierał przy swoim – powiedział i roześmiał się.
Muszę przyznać, że miał bardzo przyjemny śmiech. W jakiś tajemniczy sposób kojący. Poprawiłam się w fotelu, ale się nie odezwałam. A on to uszanował. Zabrał się za czytanie zatkniętego za tył siedzenia przed nim przewodnika po Teneryfie.

Było mi naprawdę wszystko jedno. Chciałam się upić

Nie zamieniliśmy słowa aż do końca podróży. Nawet nie wiedziałam, gdzie się podział, kiedy autobus podstawiony pod lotnisko, powiózł nas do hotelu. Pokój, w którym mnie zakwaterowano, był urządzony w stylu kolonialnym, który uwielbiałam, ale teraz nie miałam ochoty ani siły cieszyć się nim. Padłam na łóżko i zaczęłam płakać.

Obudziłam się, kiedy było już całkiem ciemno. Powieki mnie piekły, wiedziałam, że są spuchnięte, jeszcze zanim poszłam do łazienki. Przejrzałam się w lustrze i stwierdziłam, że wyglądam fatalnie. Nie pomogła zimna woda. Ani nałożenie makijażu, który zresztą zaraz zmyłam. Wyglądałam jak siedem nieszczęść. Ale jakie to miało znaczenie? Machnęłam ręką. Było mi naprawdę wszystko jedno. Chciałam się upić.

Kiedy wyszłam z pokoju, na korytarzu było cicho. Pomyślałam, że goście już śpią. Spojrzałam na zegarek, było naprawdę późno. Nie chciałam wracać do pokoju, więc skierowałam się w stronę głównego hallu, mając nadzieję, że bar hotelowy będzie czynny. Był... Zamówiłam piwo, choć za piwem nie przepadam. Wybieranie wina przerastało mnie. Wzięłam do ręki butelkę piwa i wyszłam na taras, a z tarasu wprost na plażę. Piasek był wciąż ciepły, a niebo rozświetlały miliony gwiazd. Fale rozbijały się o brzeg, a wiatr niósł w moją stronę kropelki morskiej wody. Mocno wciągnęłam w nozdrza pachnące wodorostami i solą powietrze. Przez krótką chwilę było mi dobrze, ale zaraz poczułam pieczenie pod powiekami i dławiącą gulę w gardle. Z trudem powstrzymywałam drżenie brody i łzy napływające do oczu. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego Janek mi to zrobił. I pewnie biczowałabym się tymi myślami do białego rana, gdybym nie poczuła zapachu męskich perfum...

Dolał mi wina do kieliszka, a ja zaczęłam mówić

Spojrzałam na mężczyznę, który usiadł obok mnie. To był on, ten facet z samolotu. Nie odzywał się przez dłuższą chwilę, jakby czuł, że muszę ochłonąć. Dopiero kiedy wzięłam łyk wodnistego piwa, usłyszałam jego głos.
– Mam coś o wiele lepszego. – Podsunął mi kieliszek.
– Wino – raczej skomentowałam, niż zapytałam, ale on potwierdził.
– Najlepsze na świecie – dodał.
Nie dało się zaprzeczyć. Smakowało dojrzałymi winogronami i słońcem, rozgrzewało od wewnątrz. Może dlatego, że było dość mocne?
– Jutro zabiorę panią do tutejszej winnicy. Oczywiście, jeśli się pani zgodzi – zapowiedział mój towarzysz.
– Właściwie... – wzruszyłam ramionami. – Właściwie nic nie stoi na przeszkodzie. I nikt.
Nie dopytywał. Nie był nachalny. Po prostu dolał wina do kieliszka, a ja zaczęłam mówić.

Mówiłam jakby nie o sobie, tylko o obcej osobie. Chyba dopiero wtedy dotarło do mnie, jak naiwna byłam, wdając się w romans z mężczyzną, który ledwo co zakończył wieloletni związek.
– Trzeba dać sobie czas... – Pokiwał głową mężczyzna siedzący obok mnie.
– No właśnie...
– Wszystko się ułoży. Trzeba być dobrej myśli – dodał.
Następnego dnia poszliśmy do winnicy. Potem oszołomieni słońcem, winem krążącym we krwi i nieoczekiwaną bliskością, która zrodziła się między nami, włóczyliśmy się po wyspie. Marcin, bo tak miał na imię mój nowy znajomy, był świetnym przewodnikiem. Przylatywał tu na każdy urlop i znał każdy zakątek. Opowiadał ciekawie, z pasją, a ja chłonęłam jego słowa.

Żałowałam, że muszę wracać do domu

Marcin przez kilka dni odkrywał przede mną uroki Teneryfy. Odrapane restauracyjki z niebiańską paellą, imponujące zabytki, pokryte zastygłą lawą skały, bezludne plaże. Któregoś dnia wybraliśmy się na rejs jachtem i na pokaz sztuczek delfinów. Śmialiśmy się z dowcipów opowiadanych przez właściciela naszej ulubionej czekoladziarni. I gadaliśmy. Gadaliśmy w nieskończoność. To były cudowne chwile. Nawet nie spostrzegłam, kiedy minął tydzień i trzeba się było pakować do autobusu mknącego na lotnisko. Marcin siedział obok mnie na tylnej kanapie.
– Wiesz... – Położyłam dłoń na jego dłoni. – Po raz pierwszy w życiu żałuję, że wracam do domu...
Urwałam, czując, że powiedziałam zbyt wiele. Że odkryłam karty, których jeszcze nie powinnam odkrywać.
– A ja nie żałuję. – Uśmiechnął się i zaraz dodał: – W Warszawie też jest wiele do odkrycia, a tutaj... Kto wie? Może tu wrócimy? Może za rok?
– Może wcześniej... – szepnęłam.
– Dajmy sobie czas – odparł.
I nie mógł powiedzieć nic mądrzejszego... 

 

Czytaj więcej