"Kiedy byłem dzieckiem, mój ojciec ostro pił. Na moją głowę spadło organizowanie nam życia. Miałem wtedy dziesięć lat... Gdy dorosłem, uciekłem od niego. Czułem, że zaczynam całkiem nowe życie. O tym, co było kiedyś, starałem się zapomnieć. Niestety, nie udało się. Przeszłość dogoniła mnie pewnego piątkowego ranka..." Tomek, 26 lat
Moje szczęśliwe dzieciństwo skończyło się wraz ze śmiercią mamy. Chorowała na raka. Długo to trwało, ale nawet jak już nie wstawała z łóżka, czułem się bezpieczny, bo była obok mnie. Ze swoją miłością i ramionami, w których zawsze znajdowałem schronienie. Kiedy odeszła, zostałem sam. To znaczy z ojcem, który zawsze trochę popijał, jednak teraz pił już na całego.
Pogrzeb pomogła nam zorganizować dalsza ciotka. Ale na tym jej pomoc się skończyła. To ja musiałem sprzątać po tygodniowej imprezie, w którą tato zamienił stypę. Na moją głowę spadło organizowanie nam życia. Miałem wtedy dziesięć lat... Ojciec był alkoholikiem weekendowym. Bo w tygodniu się trzymał. Prowadził niewielką firmę budowlaną. A że był w mieście znany i lubiany, roboty mu nie brakowało. Nie sprzątał, nie gotował, nie interesował się moją szkołą. Dawał mi pieniądze na utrzymanie. Rachunkami zajmował się sam. Pić zaczynał już w piątek. Czasem zapraszał kolegów do domu i zamieniał go w melinę, wtedy przez trzy dni włóczyłem się po mieście. Czasem znikał – i miałem trzy dni spokoju. Spałem, gotowałem sobie coś dobrego do jedzenia, uczyłem się i... wtulony w maminy sweter płakałem. Ojciec nigdy mnie nie uderzył, nic z tych rzeczy... On po prostu udawał, że mnie nie ma. Trochę pomagała mi sąsiadka, pani Tereska, emerytowana nauczycielka. To od niej nauczyłem się gotować. Ona też dopingowała mnie do tego, żebym się uczył.
– Tylko w ten sposób się stąd wyrwiesz – powtarzała. I uczyłem się.
Za jej namową zdałem do technikum z internatem. I postarałem się o stypendium. Dzięki temu w końcu uniezależniłem się od ojca. Już nie potrzebowałem jego pieniędzy. A on najwyraźniej nie potrzebował mnie. Bo kiedy wyjechałem, nawet nie próbował się ze mną kontaktować. Ja też za nim nie tęskniłem.
– Jest coraz gorzej... – relacjonowała pani Teresa. – Pije już prawie codziennie.
A ja po prostu cieszyłem się, że mnie tam nie ma.
– Jego firma zbankrutowała... – donosiła tuż przed moją maturą. – Zamienił wasz dom w melinę... I co ja miałem zrobić? Przyjechać i ratować ojca? Sam potrzebowałem pomocy... Zamiast wracać do domu, uciekłem jeszcze dalej.
Dostałem się na weterynarię w Krakowie. I znalazłem pracę. Mój kontakt z panią Teresą się urwał. Czułem, że zaczynam całkiem nowe życie... Nowi znajomi, którzy nie wiedzieli nic o mojej rodzinie, nowe sprawy, nowy ja... O tym, co było kiedyś, starałem się zapomnieć. Niestety, nie udało się. Przeszłość dogoniła mnie pewnego piątkowego ranka, kiedy szedłem na uczelnię. Kończyłem już trzeci rok studiów. Wiodło mi się nieźle. Wynajmowałem ze znajomymi przyjemne mieszkanie w centrum. Niedawno zostałem menedżerem kawiarni, w której pracowałem... Miałem dziewczynę. Tego dnia mieliśmy świętować jej urodziny. Chciałem wypłacić pieniądze z bankomatu. Nie udało się. Na ekranie pojawiła się informacja: brak środków.
– Bzdura – mruknąłem. Miałem na koncie bieżącym co najmniej kilka tysięcy. Żyłem oszczędnie... Zadzwoniłem do banku.
– Przykro mi, pana konto jest puste – stwierdziła konsultantka.
– Ale jak to możliwe?!
– Windykacja komornicza. Zajęcie środków na poczet długów – wyjaśniła.
– Ale ja nie mam długów! – wrzasnąłem, wyprowadzony z równowagi. – To już nie moja sprawa – rzuciła obrażonym tonem panna. – Jak by to pana interesowało, pieniądze poszły na konto kancelarii prawnej w... – tu podała nazwę mojego rodzinnego miasta. A ja poczułem, że brakuje mi powietrza...
– No cóż, pan może nie ma długów, ale pański ojciec i owszem, miał... – stwierdził złośliwie komornik, do którego zadzwoniłem. – A że zza grobu należności nie da się regulować, ktoś musi to zrobić za niego... W ten sposób dowiedziałem się, że mój ojciec nie żyje. Już od roku.
– Ale dlaczego ja mam płacić jego długi? – spytałem cicho.
– Bo przyjąłeś pan po nim spadek. Razem z niespłaconymi kredytami... Takie prawo. Pewnie dostałeś pan pismo polecone z sądu – wyjaśnił już spokojniej facet.
– Nic nie dostałem. – Dostałeś. Nawet, jak nie odebrałeś, za trzecim razem uznali, że dostarczono. Takie prawo – powtórzył.
Nie zostawało mi nic innego, jak wsiąść w pociąg i pojechać wyjaśnić tę sprawę.
– Kochany, tyle razy próbowałam się do ciebie dodzwonić... – powitała mnie sąsiadka, pani Tereska. – Ale chyba zmieniłeś telefon... – Westchnęła. – Twój ojciec... Zapił się na śmierć. Znaleźli go w parku koło kościoła. – Poklepała mnie po ręce.
– Można się było spodziewać – szepnąłem. Jakoś nadal nie mogłem uwierzyć, że nie żyje. Ale kiedy czasami to do mnie docierało, czułem... ulgę. Posiedziałem chwilę z sąsiadką, wypiłem herbatę i poszedłem do domu. A raczej tego, co po nim zostało. Kiedy go opuszczałem, nie wyglądał pięknie. Ale teraz przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Powybijane okna, butelki po alkoholu, śmieci... Na środku salonu leżał mój stary miś, którego kiedyś dostałem od mamy... Zabrałem go i uciekłem stamtąd. „Muszę jak najszybciej zakończyć tę sprawę i zapomnieć o tym miejscu i o tym człowieku. Mam już swoje życie i swoje plany. Po co oglądać się za siebie?”, myślałem, idąc ulicą i połykając łzy.
Przeszłość zapomnieć o sobie nie dała. – Komornik ma rację – stwierdził prawnik, do którego poszedłem po radę. – Formalnie nie zrzekł się pan spadku...
– No to zrzeknę się teraz. Zresztą, co było w tym spadku? Ta rudera, którą zostawił? – zdenerwowałem się.
– Rozumiem pański gniew... – westchnął facet. – Niestety, na zrzeczenie się spadku ma się sześć miesięcy od momentu śmierci spadkodawcy. Ten czas dawno minął.
– Ale ja nie wiedziałem...
– To nic nie zmienia – przerwał mi.
– Czyli co mam zrobić? – Nic. Musi pan spłacić ten dług...
Wyszedłem stamtąd i miałem ochotę palnąć sobie w łeb. Nie dość, że „tatuś” zniszczył mi dzieciństwo, teraz postanowił spieprzyć resztę życia... Kiedy próbowałem policzyć, jak długo będę płacił jego długi, zakręciło mi się w głowie. Nie zarabiałem źle, ale... Nie miałem nic. Bo ta rudera po ojcu nadawała się jedynie do wyburzenia. Chciałem kupić mieszkanie, planowałem oświadczyć się Agnieszce, marzyłem, że uda mi się zbudować dobre, normalne życie... Chciałem zrobić tyle rzeczy! Wszystkie moje plany wzięły w łeb.
Od tamtej pory minęły trzy lata. Skończyłem studia, ale nadal wynajmuję mieszkanie. Na szczęście mieszkam w nim z Agnieszką, która mimo wszystko ze mną została. Ze ślubem oczywiście czekamy. Robię staż w klinice weterynaryjnej i jednocześnie pracuję w kawiarni. Umówiłem się z szefem, że część pensji będzie wypłacał mi do ręki. Dzięki temu mam za co żyć. Radzę sobie. Jak zawsze. Ale kiedy czasem w nocy nie mogę spać, zastanawiam się, co by było, gdybym spotkał ojca. I cieszę się, że już nie żyje. Bo gdyby żył, chybabym go zabił.