"Uwielbiałam imprezy, wyjazdy ze znajomymi, zero zobowiązań. Takie życie mi odpowiadało i nie chciałam go zmieniać! Niestety, w pewnym momencie zauważyłam, że wokół mnie robi się pusto. Przyjaciółki-imprezowiczki powychodziły za mąż, zaczęły rodzić dzieci, a ja czułam się coraz bardziej samotna... Nie wierzyłam, że odnajdę jeszcze szczęście." Magda, 35 lat
Od jakiegoś czasu nie przepadałam za wizytami u rodziców. Moja mama coraz częściej jasno i bez ogródek dawała mi do zrozumienia, że nie podoba jej się mój styl życia, w którym liczą się przede wszystkim przyjemności. Jedyne oparcie miałam w tacie. Rozumiał mnie, ale ja i tak czułam się coraz bardziej samotna...
Kiedy szłam na studia, niespodziewanie zmarła moja chrzestna. Nie miała dzieci ani nikogo bliskiego, więc niewielkie mieszkanie zostawiła właśnie mnie. Byłam jedną z niewielu studentek, która już na pierwszym roku mogła mieszkać u siebie. Zachłysnęłam się wolnością i dorosłością. Szybko jednak dotarło do mnie, że z pieniędzy, które dostawałam od rodziców, nie będę w stanie samodzielnie żyć na takim poziomie, na jakim mi się marzyło. Po opłaceniu rachunków wystarczało mi na skromne życie. Na przyjemności już brakowało. A ja miałam ogromny apetyt na życie wypełnione atrakcjami. Wynajęłam więc mniejszy pokój koleżance, a pieniądze z wynajmu wydawałam na podróże, na gadżety i na jedzenie w dobrych knajpach.
I... Już na trzecim roku dotarło do mnie, że muszę iść do pracy, żeby zarobić na to wszystko. Błogosławiłam wynalezienie kart kredytowych do momentu, w którym musiałam zacząć spłacać beztroskie wydatki. Dobrze, że szczęście zawsze mi sprzyjało, więc bez problemu zawsze znalazłam jakąś pracę.
Po studiach trafiłam do dużego banku i błyskawicznie awansowałam, a ponieważ pensja też rosła, udawało mi się zachować względną równowagę pomiędzy wydatkami i dochodami. Czasami myślałam, że przydałoby mi się większe mieszkanie, ale wtedy musiałabym z czegoś zrezygnować, a tego nie potrafiłam.
Wiodłam świetne życie, a przynajmniej tak mi się wydawało, mniej więcej do trzydziestych urodzin. Potem wszystko się posypało...
– Hej, dziewczyny, wyskoczymy na weekend do spa? Znalazłam świetną ofertę...
– Sorry, Magda, mały ząbkuje i nie mogę go teraz zostawić – Karolina nie dała mi nawet dokończyć. – Może kiedy indziej.
– Jasne – mruknęłam. – To może spotkamy się na mieście? Jakaś kolacja? Co?
– Prędzej przed południem, wiesz, jak jesteśmy na spacerze z Misiem.
– Aha... Czyli nici z wyjazdu, imprezki na mieście też. Gdzie się podziały te czasy, w których balowałyśmy wspólnie do białego rana?
– Witaj w prawdziwym świecie – westchnęła Anita. – Tak ono wygląda. Mąż, dzieci, kredyt... A na spontaniczne wypady nad morze to nie ma kasy albo czasu.
– Nie rozumiem. Kiedyś...
– Kiedyś trzeba po prostu dorosnąć – Anita wzruszyła ramionami i wróciła do pracy.
Poczułam się urażona. Jej słowa zabrzmiały tak, jakby małżeństwo i założenie rodziny były jedyną możliwą drogą życia. A przecież można wybrać coś innego. Karierę, przyjemności, światowe życie...
Przyjaciółki z reguły przyklaskiwały moim rozważaniom. Aż do momentu, w którym spotykały „tego jedynego”, wychodziły za mąż i rodziły dzieci. Co gorsza, w pewnym momencie, zaczęły mnie przestawiać na swoją modłę, sekundując w tym dzielnie mojej matce.
– Powinnaś sobie kogoś znaleźć – tłumaczyła mi Karolina. – Ciężko iść przez życie samemu.
– Może i masz rację, tylko ja zawsze trafiam na palantów... – westchnęłam.
Nie wiem, jaki miałam feler, ale przyciągałam facetów, którzy w żaden sposób mi nie pasowali. Antek, którego poznałam na studiach i z którym w sumie byłam najdłużej, chciał się żenić jeszcze przed zrobieniem magisterki.
– Nie masz się czym martwić – tłumaczył mi. – Moi rodzice oddadzą nam połowę domu, będę pracował w firmie wuja. Niczego nam nie zabraknie. Wyraźnie cieszył się na powrót do swojego miasteczka, gdzie wrony zawracają. W żaden sposób nie mogłam go przekonać, żebyśmy zostali w mieście.
– Tu jest prawdziwe życie – mówiłam. – Kina, teatry, duże sklepy, knajpy, lotnisko... Przy odrobinie szczęścia za kilka godzin możesz pić kawę w Rzymie.
– Mnie to niepotrzebne – odpowiadał. – Ale mnie potrzebne – odpowiedziałam pewnego razu i niemal bez żalu zakończyłam nasz związek.
Następni wcale nie byli lepsi. Maciek chodził za mną krok w krok. Chciał wiedzieć, co robię, z kim, gdzie, po co i jak długo. Zerwałam z nim, kiedy zabronił mi wyjazdu do spa z Karoliną tuż przed jej ślubem. Rafał natomiast zaproponował, żebym zmieniła pracę.
– Siedzisz w tym banku od rana do nocy – wypominał mi. – Nawet nie mam kiedy z tobą pogadać.
– Muszę pracować, bo potrzebuję pieniędzy – tłumaczyłam mu spokojnie. – W tym roku zaplanowałam sobie podróż po Stanach, a nie mam zamiaru nocować w przyczepie...
– A nie możesz sobie tej podróży odpuścić? – zapytał. – Pojedźmy razem na Mazury albo nad morze...
– Nie będziesz mi mówił, co mam robić! – zezłościłam się. – Spotykamy się, ale nie możesz mnie ograniczać. I to był koniec. Pomiędzy nimi spotkałam jeszcze kilku facetów, ale nie warto ich wspominać.
– Magda, czasem musisz iść na kompromis – mówiła moja starsza siostra, zamężna, a jakże, matka trojaczków. Wiecznie zmęczona, w spranych tiszertach i spodniach od dresów nie przypominała siebie samej sprzed ślubu.
– A ty jesteś szczęśliwa? – spytałam ją raz z powątpiewaniem.
– Generalnie? Tak, jestem szczęśliwa – odpowiedziała po namyśle. – Natomiast bywam nieszczęśliwa. Zmęczona. Wykończona. Bywają dni, że cholernie ci zazdroszczę, że w sobotę możesz spać do południa, a wieczorem wyjść do knajpy, nie troszcząc się o opiekunkę. Ale... – spojrzała na mnie poważnie. – Nie zamieniłabym się z tobą.
– Dzięki – prychnęłam.
– Nie mówię tego, żeby ci zrobić przykrość, ale rozejrzyj się dookoła. Gdzie są twoje przyjaciółki-imprezowiczki?
Nic nie powiedziałam, bo musiałabym jej przyznać rację. Koleżanki mi się wykruszyły. Imprezy ustały. Samotne wypady już mnie nie cieszyły.
Żeby się pocieszyć, zaczęłam kupować. Najnowszy telefon, markowe ciuchy, sportowe auto w leasingu... Każda nowa rzecz mnie cieszyła. Szkoda tylko, że coraz krócej. Wpadłam w długi. Raty zaczęły mnie przytłaczać. Dobrze, że pracowałam w banku i umiałam precyzyjnie żonglować kartami kredytowymi, bo już dawno wpadłabym po uszy. Do tego doszła pandemia. Nagle, z dnia na dzień zostaliśmy odcięci od wszystkiego, co dotąd było zupełnie naturalne. Knajpy, kluby, kina, lotniska... Po pracy musiałam wracać prosto do mojego coraz bardziej klaustrofobicznego mieszkania i być sama ze sobą.
Przyjaciółek i siostry nie mogłam odwiedzać, „bo dzieci”, rodziców, „bo są z grupy ryzyka”, brata, „bo uciekł przed pandemią do teściów”. Zostały mi tylko rozmowy telefoniczne i media społecznościowe. A kiedy zabroniono nam nawet jazdy na rowerze i wyjścia do parku, byłam bliska obłędu. Wtedy jakby ktoś, może Opatrzność, się nade mną zlitował i nagle odmieniło się moje życie. Chociaż ja jeszcze o tym nie wiedziałam.
– Bardzo mi przykro z powodu śmierci pana taty – powiedziałam. – Pan Piotr był jednym z moich ulubionych klientów – dodałam szczerze.
– Tak, tata dał się lubić – przystojny brunet uśmiechnął się smutno. – Niestety, choroby nie wybierają.
– Rozumiem. Co pan chce zrobić z pieniędzmi taty? Jakieś dyspozycje?
– Tak, likwiduję lokaty i zamykam konto. Tata... – przełknął ślinę. – Po prostu...
– Nie musi mi pan niczego wyjaśniać – powiedziałam. – Ale jeżeli mogłabym jakoś pomóc... – zawiesiłam głos.
Chwilę walczył ze sobą, a potem opowiedział mi o nieudanych inwestycjach ojca w ostatnich miesiącach, wpływie pandemii na biznes i rosnących długach.
– I jeśli mamie po tym wszystkim uda się zatrzymać dom, to będzie dobrze – zakończył. – A jeszcze mój młodszy brat... Wie pani, on jest kompletnie niedojrzały. Ojciec pozwalał mu na wszystko. Właśnie zaczął czwarte studia. Zresztą, co ja będę panią zanudzał...
– Nie zanudza pan – zaprzeczyłam. Kilka dni później zadzwonił i zaprosił mnie na kolację.
– Dobrze mi się z panią rozmawiało, więc pomyślałem, że warto spróbować w mniej oficjalnym miejscu – powiedział z rozbrajającym uśmiechem. Tak rozpoczęła się nasza znajomość. Na początku gadaliśmy głównie o jego ojcu, ale szybko znaleźliśmy inne tematy. Nie zakochałam się od pierwszego wejrzenia, ale od kolejnego już tak.
Marek był tak bardzo podobny do pana Piotra. Elegancki, dobrze wychowany, inteligentny i tak zwyczajnie dobry człowiek. Błyskawicznie dostrzegł moją samotność i wszystko, co się za nią kryło.
– Nie potrzebujesz tego – stwierdził, gdy zastanawiałam się nad nowym telefonem.
– Ale... – obruszyłam się.
– Bardziej tego... – Wyjął mi telefon z dłoni i przyciągnął do siebie, odwracając nas jednocześnie w kierunku szyby. – Kocham cię – szepnął, a ja mimowolnie się uśmiechnęłam. Wtedy to zobaczyłam. Nasze odbicie. Zakochani, blisko siebie, uśmiechnięci. To było... Szczęście. Najczystsze i niczym niezmącone.
– Zapraszam cię na pączki – rzucił.
– Pączki? – jęknęłam. – Lepiej chodźmy na sushi. Jest zdrowsze niż pączki...
– Ale pączki są smaczniejsze... A potem jedliśmy pączki z powidłami i adwokatem, siedząc w pobliskim parku i zastanawiając się, które lepsze.
Dzień po dniu, godzina po godzinie Marek zmieniał moje życie. Dawał mi wsparcie, zrozumienie, napełniał siłą, służył ramieniem, kiedy chciałam się wypłakać. Uniezależnił mnie od zewnętrznych „uszczęśliwiaczy”, nauczył dostrzegać drobiazgi, które bywają więcej warte niż torebka od topowego projektanta.
Pewnego dnia zaprosił mnie do niewielkiej włoskiej, totalnie bezpretensjonalnej knajpki prowadzonej przez jego przyjaciół i przy deserze wyciągnął z kieszeni niewielkie pudełeczko...
– Wyjdziesz za mnie? – zapytał cicho.
– Tak – powiedziałam i poczułam, jakbym właśnie po długiej i koszmarnie męczącej podróży wróciła do ciepłego i przytulnego domu.