"Gdy patrzę na moją wnuczkę, widzę Bożenkę i pęka mi serce. Nie tak to miało wyglądać..."
Fot. 123 RF

"Gdy patrzę na moją wnuczkę, widzę Bożenkę i pęka mi serce. Nie tak to miało wyglądać..."

"Bożenka zaszła w ciążę, kiedy miała 18 lat. Prosiłam ją, by oddała dziecko do adopcji, ale nie chciała o tym słyszeć. Nie było mnie przy niej, gdy rodziła. Nie zdążyłam jej powiedzieć, że wcale się na niej nie zawiodłam. Że jest wspaniałym człowiekiem. Że ją kocham. I że przepraszam, że kiedy dowiedziałam się o ciąży, byłam zła na nią. Nie zdążyłam... " Irena, 55 lat

Kiedy patrzę na moją wnuczkę Milenkę, widzę Bożenkę 18 lat temu. Te same dołeczki w policzkach, jasne włoski, ufne oczy. I serce mi pęka. Bo to nie ja powinnam ją ubierać w pajacyki, karmić kaszką i opowiadać bajki do snu. Nie tak to miało wyglądać.

Bożenka była naszym oczkiem w głowie

Bożenka była naszym ostatnim dzieckiem. Dwaj starsi synowie chodzili już do szkoły, kiedy zdarzyła nam się wpadka. Pamiętam nawet, że przez chwilę myślałam, że może niepotrzebnie się pakujemy w to dziecko, że starsi już odchowani, a my mieliśmy powoli wrócić do spokojnego, beztroskiego życia. Ale to była tylko taka przelotna myśl. Nie zagościła w mojej głowie dłużej niż tydzień. Bożenka urodziła się zdrowa i silna. Od razu chwyciła wszystkich za serca. Bo nie było weselszego dziecka, bardziej pewnego siebie i odważnego. No a poza tym była prześliczna, jak z obrazka. Puchliśmy z dumy, kiedy krewni i obcy ludzie wychwalali ją pod niebiosa.
– Chodzący aniołek – słyszeliśmy.
– Mała księżniczka! – Oj, złamie ona serce niejednemu kawalerowi...
Wbrew naszym początkowym obawom, Bożenka nie sprawiała kłopotów. Wręcz przeciwnie, córeczka, może dzięki starszym braciom, od najmłodszych lat była bardzo samodzielna i dojrzała. Dobrze się uczyła, dokazywała w granicach przyzwoitości, nie przysparzała większych trosk. Kiedy dostała się do najlepszego liceum w mieście, miała plan na całe życie.
– Zdam na biotechnologię – od razu podjęła decyzję. – Zapisałam się już na rozszerzoną chemię i biologię – oznajmiła nam z powagą.
– Młoda jesteś, odwidzi ci się jeszcze z dziesięć razy – śmiałam się. Ale jak Bożenka raz coś postanowiła, nie mogło już być inaczej.

Zakochała się, ale nie rezygnowała z nauki

Kiedy rok później powiedziała mi, że poznała fantastycznego chłopaka, nie miałam zamiaru wybijać jej go z głowy, choć w ogóle do niej nie pasował. Taki mruk, bez ikry, bez życia. Ale Bożenka była w nim zakochana po uszy. Piotrek to, Piotrek tamto. Po prostu przepadła i szła przez życie wpatrzona w niego jak w obraz. Ufałam jej. Byłam pewna, że ta szczenięca miłość wkrótce minie. Przecież sama byłam kiedyś nastolatką. Dokładnie wiedziałam, jak to jest ze związkami w tym wieku. Rzadko kiedy są w stanie przetrwać przez lata. Mimo że Bożena była zakochana, wcale nie zarzuciła swoich planów. Wciąż gdzieś biegała z książkami pod pachą. Do dziś ją widzę z płócienną torbą pełną książek przewieszoną przez ramię, z deskorolką w drugiej ręce, włosami związanymi byle jak w kok, ze słuchawkami na uszach i uśmiechem, którego nigdy nikomu nie szczędziła. Odwraca się w drzwiach, woła: „Pa, mamuś! Kocham cię” i znika. Taka już pozostanie na zawsze...

Ta nowina zwaliła mnie z nóg

Mamo, jestem w ciąży – oznajmiła któregoś ranka Bożena. Rzeczowo, bez histerii. Musiała to sobie wcześniej przemyśleć.
– Gdzieś ty głowę podziała?! – wydusiłam wreszcie. – Masz dopiero 18 lat! – patrzyłam na nią, czekając na jakąkolwiek reakcję. Nie poznawałam jej. Przecież to było jeszcze dziecko... Moja dziewczynka... – I co teraz?! – zapytałam drżącym z emocji głosem.
– Nic – wzruszyła ramionami. – Urodzę pod koniec wakacji. Zdążę się przygotować do matury. Najbliższy żłobek jest koło przystanku...
– Przestań! – przerwałam jej. – Jak mogłaś nam to zrobić?! Nam i przede wszystkim sobie?! – podniosłam głos, bo w jednej chwili zrozumiałam, że wszystkie plany, jakie mieliśmy wobec niej, właśnie legły w gruzach.
– Wiem, co chcesz powiedzieć – uprzedziła mnie. – Ale dam sobie radę. Wiem, że będzie mi ciężko. Nie chcę cię o nic prosić. To moje życie, moja odpowiedzialność...
– Czy ty wiesz, co mówisz?! – wrzasnęłam, bo nerwy mi puściły. – Jaka twoja odpowiedzialność? A gdzie będziesz mieszkać? Kto utrzyma twoje dziecko? Pójdziesz do pracy? Chyba nie myślałaś, że zajmę się wnukiem, jak będziesz chodzić do szkoły? Mam swoje życie. Jeszcze pracuję. I nie mam zamiaru na starość wracać do pieluch, o nie! – wyrzuciłam z siebie jednym tchem. Spuściła głowę.
– Spróbuję to wszystko jakoś pogodzić – powiedziała cicho.

Nie chciała nawet słyszeć o oddaniu dziecka

Siedziałyśmy w kuchni, słyszałam tykanie zegara i beztroskie paplanie spikera w radiu. Palcami nerwowo szarpałam rąbek fartucha. Serce waliło mi jak oszalałe.
– Kochasz go? – zapytałam w końcu. – Piotrka? Tak. Kocham – powiedziała, patrząc mi prosto w oczy. – I on też mnie kocha, mamo – dodała pewnym głosem, bez cienia wahania. – Dlaczego pytasz?
– W takim razie zrozumie, jeśli podejmiecie... inną decyzję – zasugerowałam.
– Inną, czyli jaką? – zapytała.
– Nie rób takiej miny – zdenerwowałam się. – Adopcja to nie koniec świata. Urodzisz i dziecko trafi w dobre ręce. Są tysiące ludzi, którzy latami czekają na cud. A wy, jeśli się tak kochacie, będziecie mieć jeszcze czas – powiedziałam.
– W dobre ręce? – powtórzyła, kładąc dłonie na brzuchu. – To nie zabawka, mamo. To moje dziecko – odparła tonem nieznoszącym sprzeciwu. To był koniec rozmowy. Mimo moich nacisków, mimo próśb i gróźb, postanowiła zatrzymać dziecko. Nie przemówili jej do rozsądku bracia ani ojciec. Dawno temu owinęła ich sobie wokół palca, więc nie mogłam na nich w żaden sposób liczyć. Próbowałam jeszcze parę razy z nią rozmawiać, ale jakbym rzucała grochem o ścianę.

Słyszałam, jak cicho szlocha w pokoju, ale przy mnie udawała twardą

Widziałam, jak przygląda się swemu zmieniającemu się ciału. Słyszałam, jak rozmawia z koleżankami i z udawaną ulgą odmawia wyjścia na imprezę czy weekendowy wypad za miasto. Powoli docierało do niej, co traci.
– I tak już będzie zawsze – mówiłam, widząc, jak w sobotni wieczór spogląda nerwowo na zegar. Piotr ostatnio coraz częściej się spóźniał.
– Dziecko to praca na trzy etaty, kochana. Zapomnij o spokojnej nauce czy porządnym wyspaniu się! Że już nie wspomnę o imprezach, kinie czy zwykłych zakupach – próbowałam jej tłumaczyć. Udawała, że nie słyszy, ale rzeczywiście nieco przygasła. Trwała jednak w swoim postanowieniu. Z niespotykaną determinacją rzuciła się w wir nauki, jakby mogła nauczyć się na zapas. Jednocześnie ze skromnego kieszonkowego powoli remontowała pokój, niezrażona moją obojętnością. Od czasu do czasu wpadał Piotrek. Przemykał obok mnie, jak zbity pies, zawstydzony, a jakże, bez słowa, i pomagał Bożence. Malował, przesuwał meble, skręcał łóżeczko, które dostali od jego sąsiadki, rozwieszał używane ciuszki, które wyprała. Udawałam, że nic mnie to nie obchodzi, ale tak naprawdę bacznie ich obserwowałam. Nigdy jej tego nie powiedziałam. Nie zdążyłam. Ale...

Byłam z niej bardzo dumna

Imponowało mi, że się nie poddała, że odpowiedzialnie i mądrze podeszła do tego, co ją spotkało. Że nie rezygnowała z marzeń. Że dawała z siebie wszystko, nie żaliła się i do końca pozostała najukochańszą córką pod słońcem. Nie wiem, kiedy minął ten czas. Ani się obejrzałam, a już Bożenka była w dziewiątym miesiącu. Zaczęła rodzić przed terminem, ale była przygotowana. Walizka spakowana, wyniki badań w kopercie. Pojechaliśmy razem z mężem, zawiózł nas starszy syn. Co rusz dzwoniła do Piotra. Nie odbierał. Na miejscu od razu zawieźli ją na porodówkę. Pamiętam, jak ścisnęła mi rękę.
– Boję się – wyszeptała, patrząc na mnie z przerażeniem.
– Teraz? – uśmiechnęłam się , choć bałam się nie mniej niż ona. – To najłatwiejsze. Potem dopiero będzie pod górkę. Wiem, co mówię – zażartowałam.
– Ale ja dam radę – powiedziała drżącym ze strachu głosem. Pogłaskałam ją po spoconych włosach.
– Idę z tobą – zdecydowałam. – Nie, zaraz będzie Piotrek. Napisałam mu, że to już – uśmiechnęła się z wysiłkiem. – Pewnie są korki, dlatego nie może dojechać... I zanim zniknęła za wahadłowymi drzwiami, przesłała mi całusa. Pomachałam jej, pokazałam, że trzymam kciuki. I to był ostatni raz, kiedy ją widziałam.

Powinnam powiedzieć, że ją kocham

Milenka urodziła się po sześciu godzinach. Zdrowa dziewczynka, wykapana mama. Piotrek nie przyjechał. Ale nikt nie zwrócił na to uwagi, bo najpierw położna przyniosła małą, tak podobną do Bożenki, że prawie dech mi zaprało, a potem okazało się, że coś złego dzieje się z Bożenką. Lekarze biegali w tę i we wtę, pielęgniarki mijały nas bez słowa, drzwi stukały, ktoś coś pokrzykiwał. Zaczęłam się denerwować. Próbowałam kogoś zapytać, co się stało, ale nikt nic nie wiedział. W końcu, nie zważając na zakaz, poszłam prosto do sali, w której zniknęła Bożenka. Drogę zastąpił mi młody lekarz. Po jego minie od razu poznałam, że nie jest dobrze. Nogi się pode mną ugięły. Gdyby mnie nie przytrzymał, osunęłabym się na ziemię.
– Pani córka ma niewydolność oddechową – usłyszałam jak przez ścianę. – Proszę wyjść na korytarz. Robimy, co w naszej mocy – zapewniał. Myślałam, że się pomylił, że mówi o kimś innym. Bożenka? Niewydolność oddechowa?
– Chcę ją zobaczyć! – krzyknęłam. – Muszę zobaczyć moje dziecko! Ale on już prowadził mnie do poczekalni. Pamiętam tylko, że zaczęłam krzyczeć, że to niemożliwe, że muszę jej coś powiedzieć, że Bożenka by nie zasłabła, bo jest zdrowa jak ryba i tak czekała na to dziecko... Ale nikt mnie nie słuchał. Nie pamiętam, co było potem. To czekanie, to podrywanie się na każde skrzypnięcie drzwi... Powinnam powiedzieć, że ją kocham. Powinnam tam wejść, być przy niej, gdy rodziła. Może bym coś zauważyła? Może nie byłoby tego wszystkiego? Myślałam, że oszaleję. Mąż z synem co rusz próbowali się czegoś dowiedzieć, ale w dyżurce ciągle mówili: – Na razie nic nie wiadomo... I tak mijały minuty i godziny, a ja powoli zamieniałam się w kłębek przerażenia. A potem przyszła ta straszna wiadomość i świat się skończył. Nie chcę do tego wracać. Mój krzyk odbijał się echem od szpitalnych korytarzy, tyle tylko pamiętam. Ktoś dał mi zastrzyk. A potem cisza i ciemność. Bożenka miała niewykrytą wadę serca. Tyle wykazała sekcja zwłok. Może powinniśmy drążyć dalej, pytać, szukać, zgłosić na prokuraturę, ale nie miałam siły.

Nie chciało mi się żyć, a co dopiero walczyć...

Przecież jej już nie było... Z pogrzebu pamiętam niewiele. Wsparta na ramionach męża i syna, ledwo powłóczyłam nogami. To, że Bożenka odeszła chyba do mnie nie docierało, tak bardzo było nierzeczywiste. W pokoju wciąż leżały jej zeszyty. Łóżko było niepościelone, tak, jak je zostawiła przed wyjazdem do szpitala. Zakładka tkwiła w książce, której nie zdążyła przeczytać. Dziewczęce perfumy na nocnym stoliku, których słodki zapach wciąż czułam, telefon z nieodebranymi wiadomościami... Jakby zaraz miała wrócić. A w rogu kącik dla córeczki. Wszystko przygotowane, pachnące czystością, grzechotka, pozytywka, stosik pieluszek, poskładane pajacyki... Nie mogłam na to patrzeć. Życie nie miało prawa biec dalej. Nie bez mojej córki! Chciałam jej tyle powiedzieć. Że wcale się na niej nie zawiodłam. Że jest wspaniałym człowiekiem. Że ją kocham. I że przepraszam, że kiedy dowiedziałam się o ciąży, byłam zła na nią. Ale było już za późno... I tego nie mogłam sobie wybaczyć. Nie rozumiałam, jak moi synowie mogą chodzić do pracy, jak mąż jest w stanie robić zakupy... Dla mnie wszystko nagle straciło sens... Byłam o krok od depresji. O krok, bo kiedy zadzwonili ze szpitala, że mała jest już po badaniach, że nic nie wskazuje na ukrytą wadę serca, musiałam się zebrać w sobie. Bo jej ojciec już się nie pojawił. Stchórzył. Milenka została sierotą. Bez mamy i taty. Miała tylko nas... Nie wiedziałam, co robić. Pierwsza rzecz, jaka przyszła mi do głowy, to oddanie maleńkiej do adopcji. W końcu tak miało być... Tak przecież zaplanowałam... Ale kiedy przyszliśmy do szpitala, coś we mnie pękło.

Milenka była lustrzanym odbiciem Bożenki. Jej wierną kopią

– Może ją pani wziąć na ręce – położna zachęciła mnie delikatnie. Ujęłam małą i przytuliłam do serca. Wykrzywiła przez sen buźkę, zacisnęła piąstki... – Ona bardzo pani potrzebuje – szepnęła. Oczy natychmiast zaszły mi łzami.
– Nie dam rady – chlipnęłam. – Nie uda się nam. Mówiłam to, wpatrzona w śpiącą Milenkę, i serce pękało mi z bólu.
– To pani wnuczka. Uda się – położna poprawiła kocyk. – Nie znajdzie nikogo lepszego, proszę mi wierzyć. I wtedy zrozumiałam, że jestem jej to winna, mojej córeczce. Że tylko tak mogę ukoić sumienie. Pokołysałam Milenkę jeszcze chwilę. Potem mąż, cały przejęty, niezdarnie ją przejął. Nie minęła chwila, a wszyscy płakaliśmy, łącznie z salową.
– To co, Milenko? Chcesz zobaczyć swój pokoik? – musnęłam jej główkę.
Adoptowaliśmy małą. Z obawami, ale i determinacją, bo wierzyłam, że właśnie tego chciałaby Bożenka. I jej obecność w naszym życiu była jak opatrunek po śmierci córki. Bo choć ta rana nigdy się nie zabliźni, nie mamy czasu na jej rozdrapywanie. Jesteśmy po pięćdziesiątce i zaczynamy od nowa. Od pieluch, kaszek i kolek. Od pierwszych ząbków, pierwszych kroczków. I pierwszego „mama”, które pozostanie bez odpowiedzi dziewczyny, która tak na to czekała... 

 

Czytaj więcej