"Obawiałam się, że moja jedyna córka nie będzie miała dzieci. Zbyt ważna była dla niej kariera. A skończyła już 35 lat! Zastanawiałam się, jak ją przekonać, że omija ją coś absolutnie cudownego. A ona na to, że siedzę w swoim miasteczku i niczego nie rozumiem..." Zdzisława, 61 lat
Siedziałam sama w domu. Cóż innego może robić w deszczowe popołudnie sześćdziesięcioletnia kobieta, która trzy lata temu pochowała swojego męża? Po szybach spływały strużki wody. Dziś moja córka skończyła trzydzieści pięć lat... Każda inna matka na moim miejscu pewnie cieszyłaby się, składała swojemu dorosłemu dziecku życzenia... Ale ja nie miałam powodów do radości.
Ania po studiach dostała pracę w Warszawie. Nie chciała już wracać do rodzinnego miasteczka. Odkąd zaczęła robić karierę, do domu przyjeżdżała jedynie na święta i czasem na weekendy. „Nie dla siebie rodzi się dzieci, ale dla świata”, westchnęłam. Najbardziej martwiło mnie, że Ania jeszcze nie dochowała się potomstwa.
– Mamo, najważniejsza jest nauka – mówiła, gdy była studentką, a ja podpytywałam ją o kawalerów na uczelni.
– Tak, Aniu, masz rację – odpowiadałam szybko, bo trudno było się z nią nie zgodzić. Pod koniec piątego roku Ania po raz pierwszy przyjechała z – jak go przedstawiła – kolegą. Chłopak kupił mi bukiet kwiatów, a mężowi podarował butelkę absoluta. Widać było, że jest zakłopotany, bo zaczerwienił się jak panienka.
– Dobra wódka! – ucieszył się mąż. – Zapraszam do stołu! Potem wszystko potoczyło się szybko. Kilka kieliszków trunku na tyle ożywiło atmosferę, że znikło gdzieś początkowe skrępowanie. Darek, bo tak miał na imię „kolega” córki, wstał i oświadczył:
– Proszę państwa. Chcielibyśmy z Anią się pobrać... Osłupieliśmy. „Pierwsza wizyta i już prosi o rękę. Na pewno Ania jest w ciąży”, pomyślałam, a mąż mrugnął do mnie porozumiewawczo.
– Jeśli tylko się kochacie, to przecież my nie możemy stawać wam na drodze do szczęścia – powiedział i kolejny raz sięgnął po butelkę. – Za młodych! – wzniósł toast.
Myśl, że prawdopodobnie zostanę babcią, bardzo mnie ucieszyła. Chciałam jak najszybciej porozmawiać o tym z córką. Gdy w końcu zostałyśmy same w kuchni, od razu o to zapytałam:
– Aniu, kochanie, przyznaj się – popatrzyłam na nią spod oka. – Jesteś w ciąży.
– Ależ mamo, skądże znowu! – roześmiała się. – Pobieramy się z miłości. A poza tym teraz nie możemy mieć dziecka. Musimy z Darkiem się czegoś dorobić. Nie po to studiowałam, by prać pieluchy! – prychnęła.
Byłam bardzo rozczarowana tą odpowiedzią. Sądziłam wtedy, że nawet jeśli nie za rok, to za dwa na pewno doczekam się wnuczka. Wesele urządziliśmy huczne, wszyscy życzyli młodym gromadki dzieci. Ania i Darek stanowili naprawdę dobraną parę i było widać, że za sobą szaleją. „Kariera karierą, ale miłość nie pozwoli wam nie mieć dzieci”, pomyślałam. Jakże się myliłam! Mijały miesiące, a Ania nie wspominała nic o planach związanych z macierzyństwem.
– Mamo – dzwoniła. – Dostałam podwyżkę – chwaliła się i przepraszała, że nie ma czasu, by mnie odwiedzić. Zdarzało się, że przyjeżdżała do domu z laptopem i pisała na nim przez całą sobotę i niedzielę.
Ania awansowała, a my z mężem coraz szybciej się starzeliśmy. Sąsiadki w moim wieku od dawna spacerowały po osiedlu z wózkami i chwaliły się swoimi wnuczętami.
– Pani Zdzisławo! – krzyczała pani Ola. – Proszę zobaczyć mojego skarbusia. A ja biegłam jak głupia tylko po to, by ujrzeć buźkę malucha.
– Są już dwa lata po ślubie, a dzieciaka nie widać – narzekał któregoś wieczora mąż. – A pamiętasz, jak to było z nami? Ślub, a dziewięć miesięcy potem urodziła się Ania.
– Siedem miesięcy – poprawiłam Kazia ze śmiechem.
– Może i siedem – zgodził się i dodał zatroskany: – Boję się, że Ania tak długo będzie robiła karierę, oszczędzała na samochód i mieszkanie, że w końcu okaże się za późno na dziecko...
– Tfu, wypluj te słowa! – krzyknęłam ze strachu. – Nie wywołuj wilka z lasu! – Poza tym mogę już nie doczekać się wnuczka – mruknął.
– Daj spokój – odpowiedziałam coraz bardziej zaniepokojona i pełna złych przeczuć. W ciągu następnych tygodni jeszcze kilka razy wrócił do tematu wnucząt, martwiąc się, że nie dożyje momentu ich narodzin. Bagatelizowałam jego słowa. Nie spodziewałam się, że tak nagle umrze...
Odkąd zostałam sama, miałam więcej czasu na przemyślenia. Byłam pewna, że w życiu liczą się bliscy, rodzina, bo tylko dzięki nim wszystko ma sens. Dlatego też starałam się uzmysłowić Ani, że zarabianie pieniędzy nie jest najważniejsze.
– Aniu, córeczko, nie wiesz, co tracisz. To cudowne uczucie być matką – mówiłam jej niemal przy każdej sposobności. – A poza tym przekroczyłaś już trzydziestkę i sama wiesz, jakie to niesie zagrożenia...
– Oj, mamo, przestań – denerwowała się. – W ogóle mnie nie rozumiesz. Siedzisz w tym miasteczku i myślisz sobie, że wszędzie codzienność wygląda tak samo. Rzeczywiście jej nie rozumiałam. Przecież i w Warszawie ludzie rodzą dzieci i je wychowują. W jakimś kolorowym czasopiśmie czytałam ostatnio o kobietach, które osiągnęły sukces w pracy, a przy okazji są szczęśliwymi matkami. Ale nie chciałam się kłócić.
Sama byłam w domu, sama oglądałam telewizję, sama jadłam posiłki. Jedynie za oknem słyszałam radosny krzyk bawiących się dzieci. „Moja córka może stracić szansę na szczęśliwe macierzyństwo”, rozmyślałam z żalem. „Założę się, że za kilka lat, kiedy będzie już za późno, pożałuje swojego wyboru. Kariera wydaje się istotna, ale ważniejsze jest urodzenie dziecka”. Zaczęłam nawet czytać różne broszury na ten temat, w każdej powtarzało się ostrzeżenie, że zbyt późna ciąża grozi zespołem Downa u dziecka. Doprowadziłam się do takiego stanu, że nie mogłam spać. Nękały mnie sny o tym, że już nigdy w życiu nie usłyszę, że jakieś maleństwo zawoła do mnie „babciu!”. Bałam się nawet świąt Bożego Narodzenia, które bez małych dzieci były przygnębiające.
Na takich niewesołych rozmyślaniach minęło kilka lat. Stawałam się coraz smutniejsza. Chodziłam na grób męża, zapalałam świeczki, układałam kwiatki na płycie. Zwątpiłam w to, że Ania w ogóle urodzi dziecko. A gdy pewnego dnia córka telefonicznie powiadomiła mnie, że wybierają się z mężem na urlop do Hiszpanii, by uczcić pewne wydarzenie, niemal rozpłakałam się po odłożeniu słuchawki. Wtedy stało się dla mnie jasne, że Ania woli korzystać z życia, zamiast zaprzątać sobie głowę wychowywaniem dziecka. Oboje będą dobrze zarabiać, odpoczywać na wczasach za granicą, chodzić do kin – i tak spędzą życie, nie wiedząc, ile radości może przynieść widok małych rączek, proszących o przytulenie. „Kogo ja wychowałam?”, myślałam z żalem.
Dzień przed wyjazdem do Hiszpanii córka zapowiedziała, że przyjedzie do mnie wraz z mężem. Przypadał wtedy Dzień Matki. Spodziewałam się bukietu kwiatów i drobnego prezentu, jaki zwykle od nich dostawałam, chociaż od lat zapewniałam, że nic mi nie potrzeba. Jednak to, co kiedyś mnie cieszyło, dziś przyjmowałam z obojętnością. Mimo wszystko starałam się być uprzejma i nie robić córce wyrzutów, które mogłaby uznać za „wtrącanie się w jej życie”. Ania i Darek przyjechali ubrani wyjątkowo odświętnie. Rozmowa nam się jakoś nie kleiła. Odniosłam wrażenie, że coś przede mną ukrywają.
– Mamy jeszcze jedną niespodziankę – oznajmił w końcu Darek. – Ale o tym niech lepiej powie Ania...
– Spodziewam się dziecka – wyszeptała córka.
– Nawet nie wiesz, jak się cieszę! Wzruszenie odebrało mi mowę. Czułam, jak łzy powoli płyną mi po policzkach. – Aniu, to najwspanialszy prezent, jaki mogłam dostać od ciebie na Dzień Matki – wyznałam cicho. Moje życie odzyskało sens. Dzisiaj wnusia jest moim oczkiem w głowie.