"– Cud, że jeszcze nie zgubił własnej głowy – rzuciłam kiedyś do mamy, która akurat wpadła na kawę i była świadkiem, jak mój szanowny małżonek poszukuje jakichś firmowych dokumentów. – No cóż, córeczko, chyba widziały gały, co brały – roześmiała się i popatrzyła z sympatią na zięcia. Miała rację, mój Krzysztof zawsze był bardzo roztrzepany. No ale tym razem przeszedł samego siebie…!" Anka, 43 lata
Spokój, Anka, tylko spokój może cię uratować – mruknęłam pod nosem, kiedy mój szanowny małżonek kolejny raz zapytał, czy nie widziałam jego portfela.
– Nie, nie widziałam – odparłam, siląc się na spokój. Bo tego typu pytania padały przynajmniej raz dziennie. Krzysztof wiecznie coś gubił i wiecznie czegoś szukał. Jak nie portfela, to telefonu czy ładowarki.
– Cud, że jeszcze nie zgubił własnej głowy – rzuciłam do mamy, która akurat wpadła na kawę i była świadkiem, jak mój szanowny małżonek poszukuje jakichś firmowych dokumentów.
– No cóż, córeczko, chyba widziały gały, co brały – roześmiała się i popatrzyła z sympatią na zięcia. – Przecież zawsze był taki roztrzepany – dodała i przypomniała mi, jak dzień przed ślubem cała rodzina gorączkowo poszukiwała obrączek, które Krzyś, jak się potem okazało, dużo wcześniej przekazał świadkowi…
Machnęłam tylko ręką z rezygnacją, dopiłyśmy kawę, po czym pożegnałam mamę i zabrałam się do przygotowywania obiadu.
Włożyłam do piekarnika frytki, zrobiłam surówkę i opanierowałam ryby. Właśnie wrzuciłam je na patelnię, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi.
– Krzysztof, otwórz, proszę! – zawołałam do mężulka, który akurat tego dnia pracował w domu.
Poszedł, po czym oświadczył, że to do mnie. W progu stała sąsiadka.
– Przepraszam, pani Aniu – powiedziała z uśmiechem. – Czy mogłaby pani przeparkować swoje auto? Jedzie do mnie dostawa mebli i...
– Jasne – zrozumiałam w mig.
Wzięłam kluczyki do samochodu, rzuciłam jeszcze do Krzyśka, żeby pilnował ryb, po czym wyszłam.
Niestety na naszym osiedlu jest dość ciasno, więc trochę mi zajęło znalezienie nowego miejsca parkingowego. Wróciłam po kilku minutach i... zobaczyłam kłęby siwego dymu. Wpadłam do kuchni, wyłączyłam gaz pod patelnią ze zwęglonymi rybami.
– Cholera jasna, na mężusia jak zawsze można liczyć! – wrzasnęłam, po czym wpadłam do salonu i... stanęłam jak wryta.
Przed akwarium stał mój mąż i spokojnie wpatrywał się w pływające rybki...
– Właściwie dlaczego kazałaś mi ich pilnować? – spytał. – Co z nimi jest nie tak?
– Krzysiek, to nie z nimi, to z tobą jest coś nie tak – jęknęłam załamana. – A dzisiaj na obiad masz skalara albo mieczyka, jak sobie złowisz. Potem posprzątaj kuchnię i wywietrz mieszkanie. Ja zjem na mieście – syknęłam wściekła, po czym zostawiłam go z rozdziawionymi ustami niczym u karpia.