"To się nie miało prawa wydarzyć! Byliśmy przecież takim zgranym i fajnym małżeństwem. Marzyłam, że będziemy jedną z tych fantastycznych par, które do dziewięćdziesiątki spacerują, trzymając się za ręce i szepcząc sobie czułe słówka. I nagle taka katastrofa… Nie wiem, dlaczego nic już nie czuję do męża. Boję się, że pewnego dnia nie wytrzymam i zrobię coś głupiego." Anna, 46 lat
Przeżyliśmy razem dwadzieścia lat, stawiając czoła rozmaitym życiowym burzom i zawieruchom, świetnie się rozumieliśmy, kochaliśmy się... I nagle, zupełnie niespodziewanie, poczułam, że ta miłość we mnie umarła. Wypaliła się. Zgasła...
Patrzę na mojego męża, gdy przygotowuje dla nas poranną kawę, i czuję w sercu bolesną pustkę. Próbuję przypomnieć sobie wszystkie powody, dla których poślubiłam Piotra – jego cierpliwość, łagodność, opiekuńczość. Wspominam wspólne poranki i wieczory przy winku, nasze wycieczki za miasto i namiętne chwile spędzone na łonie natury... Dużo tych dobrych chwil uskładaliśmy. Złych momentów było niewiele – jakaś kłótnia o kolor ścian w sypialni, jakaś awantura o zepsuty kran... Same błahostki. Zawsze byłam przekonana, że – jeśli tylko zdrowie dopisze – będziemy jedną z tych fantastycznych par, które do dziewięćdziesiątki spacerują, trzymając się za ręce i szepcząc sobie czułe słówka. I nagle taka katastrofa…
– Dobrze się czujesz, kochanie? – Mąż, wyraźnie zaniepokojony, stawia przede mną filiżankę z kawą.
– Jasne. Czemu pytasz?
– Jesteś jakaś nieobecna… – Patrzy na mnie podejrzliwie. – Powiedz, zakochałaś się w innym? – zagaja żartobliwie, całując mnie w czoło.
„Tak”, myślę, wzdychając. „Gdybym się zakochała, wszystko byłoby znacznie prostsze”.
Popijamy zatem poranną kawę i droczymy się przy tym – jak zwykle. Wszystko robimy tak samo od lat. Mamy swoje codzienne przyzwyczajenia i rytuały, potrafimy przewidzieć, co to drugie za chwilę zrobi albo powie. Dotąd mi to nie przeszkadzało, wprost przeciwnie – dawało poczucie bezpieczeństwa. Teraz jednak jestem lekko poirytowana, gdy Piotr gestem powtarzanym od dwudziestu niemal lat stuka łyżeczką w filiżankę, udając, że chce wygłosić przemówienie.
– Co dziś robimy? – pada sakramentalne sobotnie pytanie.
– To, co zawsze – burczę. – Sprzątamy, jedziemy na zakupy, gotujemy obiad, idziemy na spacer, oglądamy serial. Czy kiedykolwiek spędziliśmy sobotę inaczej?
Piotr patrzy na mnie zdumiony.
– Jeśli chcesz robić coś innego, to powiedz – mówi lekko zdezorientowany.
– Nie, nie chcę – ucinam rozmowę. – Nie przejmuj się mną. Chyba wstałam lewą nogą – usprawiedliwiam się i maszeruję do łazienki po środki czystości i mopa.
Tamtą sobotę spędziliśmy tak jak setki sobót wcześniej. I wiele następnych również. Bo chociaż coraz trudniej przychodziło mi udawanie czułości, nie zdecydowałam się na szczerą rozmowę z mężem. I pewnie nigdy się nie zdecyduję.
Co miałabym mu powiedzieć? „Skarbie, już cię nie kocham”? A jeśli zapyta: dlaczego? Przecież nic takiego się nie wydarzyło. On się nie zmienił. Jest tym samym czułym, wiernym i opiekuńczym mężczyzną, za którego wyszłam za mąż. Owszem, nieco nudnawym i przewidywalnym, ale przecież dotąd mi to nie przeszkadzało. Dlaczego więc nagle zaczęło? Próbuję wprowadzić do naszego życia trochę szaleństwa, działam wbrew rutynie, ale Piotrek niechętnie akceptuje zmiany. On lubi przewidywalność. A ja... boję się, że pewnego dnia nie wytrzymam i zrobię coś głupiego. Coś, czego potem do końca życia będę żałować. Zdradzę Piotra. Odejdę od niego. Zniszczę to, co tak cierpliwie i konsekwentnie budowaliśmy. Powinnam porozmawiać z mężem, ale słowa „już cię nie kocham” nie chcą mi przejść przez gardło. Może więc nie są do końca prawdziwe?