"Ciągle słyszałam, że za dużo wydaję i miałam tego dość! Powiedziałam mężowi, żeby sam zajmował się domowym budżetem, a on z chęcią na to przystał. W naszej lodówce pojawiło się sporo smakowitych produktów. Soczyste wędlinki, różne gatunki serów, masło czosnkowe, a nawet oliwki! Ale potem dopiero był kłopot...!" Halina, 38 lat
– Ja nie wiem, na co ty wydajesz pieniądze! – stwierdził mój mąż zdegustowany. Potem pokręcił głową z niesmakiem. – Musisz być mniej rozrzutna!
– Nie zaczynaj, Włodek, ja cię proszę! – warknęłam. Miałam dość wciąż tych samych zarzutów.
Od kiedy pamiętam, to ja prowadziłam domowy budżet i to ja musiałam się martwić, żeby nam wystarczyło do pierwszego. Mąż co miesiąc dawał mi określoną kwotę ze swojej pensji, a ja codziennie decydowałam, czego nie kupić, żeby dotrwać do następnej wypłaty. Tak było od lat. A mój mąż nie miał pojęcia, ile to się trzeba namęczyć, by z naszych marnych pensji utrzymać czteroosobową rodzinkę...
– Trzy tygodnie temu dałem ci pieniądze na dom! Więcej niż zwykle, bo z premią! I co? Ty mi dzisiaj mówisz, że nie masz na zakupy? Przecież dopiero dwudziesty! – mój mąż zrobił się czerwony jak burak.
– Kochanie – zaczęłam. – Uspokój się. Nie chciało mi się tłumaczyć Włodkowi, że w tym miesiącu było więcej wydatków na chłopców. Że Krystianowi rozwaliły się półbuty, a Olkowi trzeba było dać na nowe dżinsy. Pewnie należało to powiedzieć, ale nie chciało mi się prowadzić tej idiotycznej małżeńskiej kłótni.
– Wiesz co? Ty jesteś jak studnia bez dna! Ilekolwiek bym ci nie dał, wszystko wydasz! A my ciągle jemy ziemniaki! – zacietrzewił się Włodek.
– Taak? – wzięłam się pod boki. Mnie też powoli zaczęło trafiać. – To może ty od przyszłego miesiąca przejmiesz budżet? – prychnęłam, po czym wzruszyłam ramionami i obróciłam się na pięcie, żeby wyjść z kuchni.
– Świetnie! Wreszcie w tym domu zapanuje dobrobyt... – usłyszałam usatysfakcjonowany głos męża. „Zobaczymy”, pomyślałam rozzłoszczona. „Jak sam będzie musiał się gimnastykować z wydatkami, przekona się, jaki ze mnie doskonały strateg”.
Ledwie zaczął się kolejny miesiąc, powiedziałam mężowi:
– Proszę. Dysponuj naszym majątkiem – uśmiechnęłam się złośliwie. Mąż zerknął na stan konta – No... Sporo grosza! – stwierdził.
– Sporo. Tylko nie zapomnij, że trzeba dać chłopcom na dresy, bo stare są już do niczego – uśmiechnęłam się szeroko.– Aaaa! Zapłać za mieszkanie, gaz, telewizor, prąd i wodę. Rachunki są na stole! – dodałam. Włodka to nie zniechęciło. Tego samego dnia w naszej lodówce pojawiło się sporo smakowitych produktów. Soczyste wędlinki, różne gatunki serów, masło czosnkowe, a nawet oliwki! W dodatku Olek dostał od ojca w prezencie grę komputerową, a Krystian piłkę. Chłopcy byli w siódmym niebie!
Dwa tygodnie później. – Mamo? To jak będzie z tymi naszymi dresami? – zagadnął mnie któregoś wieczora Olek. – Bo my nie mamy w czym ćwiczyć! – No... i każą nam przynieść na zaległy komitet – dobił mnie Krystian.
– Chłopcy, idźcie do ojca – pokręciłam głową. – On rządzi pieniędzmi... – Ale tata... – zająknął się Olek. – Tata nam dał na wszystko po sto złotych – zaczerwienił się syn. – To nie wystarczy na dresy, trampki i zeszyty! Zerwałam się z kanapy. No tak! Mogłam się spodziewać! Mój szanowny małżonek od dawna nie był na prawdziwych zakupach! Widać nie zdawał sobie sprawy, co ile teraz kosztuje. Już chciałam interweniować, ale się powstrzymałam.
– Idźcie do ojca i powiedzcie mu, ile potrzebujecie! – poinstruowałam synów. – Musi wam dać. Choć byłam ciekawa, jak sprawa się rozwiąże, nie wkraczałam. Słyszałam tylko wrzaski Włodka, który pokrzykiwał coś w stylu: „Aż tyle? W głowach wam się poprzewracało? Czy wy wiecie, ile trzeba pracować, żeby tyle zarobić?”
Przez kilka następnych dni robiłam obiady z zachomikowanych resztek mąki, ryżu i kaszy manny. Bo lodówka świeciła pustkami i raczej nie było perspektyw na to, że coś w niej przybędzie. Nikt jednak nie narzekał. Włodek karnie wymiatał z talerza wegetariańskie dania, aż mu się uszy trzęsły. A był dopiero osiemnasty... Mąż zachowywał się tak, jakby problemu nie było. Wiem, wiem. Mężczyznom dużo trudniej przychodzi przyznanie się do porażki. Włodek zmarniał i unikał mojego wzroku. A jak wspaniale mu szło omijanie lodówki! Nigdy wcześniej nie był takim niejadkiem! Cóż, i ja się zacięłam. Choć z trudem, jakoś przetrwaliśmy do następnej wypłaty.
I jak miesiąc wcześniej, tym razem także powiedziałam, że budżet to jego działka.
– Proszę. Gospodaruj się – powiedziałam spokojnie. – Może ci wystarczy na dłużej niż do piętnastego... – dodałam złośliwie.
– Może – prychnął Włodek, nie odrywając wzroku od telewizora. Nie zaprotestował jednak.
Tym razem mężczyzna mojego życia przyhamował z wydatkami. Przerzucił się z drogich sklepów na najtańszy dyskont w mieście, w którym ja zwykle robiłam zakupy. Dzięki tej strategii lodówka świeciła pustkami dopiero dwudziestego piątego! W trzecim i czwartym miesiącu produktów spożywczych już nie zabrakło, a mąż około trzydziestego dał Olkowi i Krystianowi po sto złotych kieszonkowego „na nieprzewidziane wydatki”. Co prawda nie wystarczyło już na proszek do prania, ale kto by się przejmował drobiazgami...
Z czasem było coraz lepiej, Włodek wyraźnie uczył się na swoich błędach... Z zazdrością przyglądałam się, jak mąż skrupulatnie zapisuje wszystkie wydatki w specjalnym zeszyciku. Pomyślałam nawet, że to świetny pomysł i że ja też mogłabym notować, na co wydaję pieniądze. I choć Włodek radził sobie naprawdę doskonale, któregoś dnia przyszedł do mnie i powiedział:
– Wiesz co, Halinko? Może wrócimy do starych zasad? Wcale mi się już nie chce zarządzać naszym budżetem...
– Dlaczego? – zaoponowałam, szczerze zdziwiona. – Przecież świetnie sobie radzisz!
– Tak, ale... Ile mnie to nerwów kosztuje! – przyznał skruszony. – Wiesz co? Jesteś w tym o wiele lepsza – pocałował mnie czule w skroń. – I przysięgam, że już nigdy nie będę kwestionował twoich decyzji finansowych.
– A więc... przyznajesz mi rację? – spytałam z satysfakcją. Bo przecież na coś takiego czekałam od samego początku! Nie zdawałam sobie jednak wtedy sprawy, że Włodek tak świetnie sobie z nowym zadaniem poradzi...
– Tak. Przyznaję – podjął po chwili mój mąż. – A tymczasem z zaoszczędzonych pieniędzy kupiłem ci taki drobiazg... – wyjął piękną, jedwabną apaszkę. W moim ulubionym, ceglastoczerwonym odcieniu! – Pokazuj mi ją zawsze, kiedy będę wszczynał awanturę o pieniądze! – dodał. Uśmiechnęłam się do męża. Tym razem był to czuły, a nie złośliwy uśmiech.