"Mój mąż wierzył, że w końcu zarobi duże pieniądze, i obiecywał mi gwiazdkę z nieba. Co tydzień maszerował do totolotka niczym do jakiejś świątyni. Oczywiście próbował też innych sposobów, by zdobyć pieniądze. Raz omal nie wpakował się w piramidę finansową, kiedy kolega chciał go wciągnąć w obnośną sprzedaż ubezpieczeń. A potem zaczął zbierać starocie... No cóż, nadzieja umiera ostatnia." Dorota, 50 lat
Mój mąż zawsze był marzycielem. Wiedziałam o tym od momentu, kiedy się poznaliśmy. Miał to wyjątkowe spojrzenie, jakby oglądał oczami zupełnie inną rzeczywistość. Taką, której mnie nie było dane widzieć. Kiedy byliśmy razem dość długo i coraz odważniej rozmawialiśmy o wspólnej przyszłości, Rysiu lubił fantazjować o tym, jak pewnego dnia zamieszkamy w pięknym domku z widokiem na góry.
– Skąd weźmiemy na to pieniądze? – zapytałam, bo niestety to ja musiałam być tą rozsądną stroną w naszym związku.
Naprawdę nie miałam wielkich oczekiwań. Oboje wykonywaliśmy ważne i odpowiedzialne społecznie zawody, ale niestety kiepsko płatne. Nauczycielka i małomiasteczkowy urzędnik? W moich uszach nie brzmiało to jak przepis na finansowy sukces.
Rysiek miał inne zdanie.
– Ależ, kochanie – rzucił szczerze i prostodusznie, jak to on. – Będziemy bogaci! Chcesz gwiazdkę z nieba? Dostaniesz!
Następnie wyjął z kieszeni wypełnione kupony totolotka. Miał ich mnóstwo – każdy blankiet z innymi numerami. Oczywiście bardzo szczęśliwymi. Zaczął mi też tłumaczyć, że gra według jakiegoś wysoce skomplikowanego systemu, którego nie zrozumiałam. Zresztą, nie wiem, czy było tam coś do zrozumienia. Po prostu jeden pełen nadziei na lepsze człowiek kontra psotny los.
Gdybym już nie kochała Ryśka, z pewnością teraz bym się w nim zakochała. Bo jak tu nie kochać takiego zwariowanego optymisty? Wiedziałam, że nasze życie będzie wesołe.
– Kupię ci wielki dom – obiecywał. – Willę z basenem!
– I helikopter – podpowiadałam. – Żebyśmy nie stali w korkach.
Minęło ponad dwadzieścia lat, a mój mąż dalej karnie maszeruje do totolotka niczym do jakiejś świątyni. Najchętniej grałby codziennie, ale tutaj już tupnęłam nogą. Są pewne granice: zdrapka i trzy duże lotki raz w tygodniu – OK! Ale więcej to byłoby szaleństwo, ta przyjemność kosztuje niemałe pieniądze.
Po nocach śniły mu się ruble, złoto i diamenty. Niestety, problem polegał na tym, że aby obracać takimi dobrami, trzeba je najpierw mieć. I całe szczęście, bo nie wiadomo, jakim mrocznym spekulantem zostałby mój mąż, gdyby nie ta drobna przeszkoda. Raz omal nie wpakował się w piramidę finansową, kiedy kolega chciał go wciągnąć w obnośną sprzedaż ubezpieczeń.
– To dodatkowa praca, zajmuje dwie-trzy godzinki w ciągu dnia, a można zarobić krocie! – emocjonował się. – Heniek powiedział, że ja mam kontakty w powiecie, że to się będzie sprzedawać jak ciepłe bułeczki.
Heniek-biznesmen miał jednak pecha, bo kiedy znowu do nas zadzwonił, ja odebrałam telefon. Pogoniłam go z tymi ubezpieczeniami, gdzie pieprz rośnie! Rysiek mnie później po rękach całował. Okazało się, że kilkoro naszych znajomych skusiło się na wspomniane ubezpieczenia, a gdy przyszło do wypłaty… Ta-dam, po firmie nie było nawet śladu. Wybuchł skandal, ktoś trafił do więzienia. Szkoda, że nie Heniek. Heniek zdążył zwiać do Niemiec.
A skoro już o tym mowa… Całkiem niedawno mój mąż miał kolejny pomysł na wzbogacenie się. Słyszał o tym, jak dochodowym interesem jest chemia z Niemiec.
Wtedy jednak pojawiły się kolejne problemy, bo żeby handlować chemią z Niemiec, trzeba ją najpierw stamtąd przywieźć. A o ile Rysiek miał głowę pełną pomysłów, to z logistyką i organizacją było już znacznie gorzej. Nie dało się też zignorować faktu, że w naszym miasteczku niemal na każdym rogu działała drogeria z chemią i kosmetykami… W dodatku – jak na złość – niemiecka!
Pomysł z własną drogerią upadł. Podobnie jak wtedy, gdy Rysiek chciał zakładać warzywniak albo piekarnię. Jednak żadne z nas nie potrafiło piec…
Ostatnimi czasy mój mąż stał się człowiekiem bardziej nostalgicznym. Zaczął wypytywać o różne stare sprzęty, które zalegają w piwnicy. Pamiątki po ciotkach, babciach i kuzynkach, których niestety nie ma już z nami. Oczywiście – jak to Rysiek – nie pytał bez powodu.
– Te kryształy ciotki Krystyny… – zagadnął niby niewinnie. – Wciąż je mamy, prawda? Ludzie teraz płacą bajońskie sumy za takie antyki. Czytałem o tym. Peerelowskie fanty są bardzo modne.
– Kochanie, te słynne kryształy ciotki… One nawet nie stały obok prawdziwego kryształu – rozwiałam jego złudzenia. – To najzwyklejsze szkło. Chyba z huty szkła w Piechowicach.
– To dobrze, świetnie! – ucieszył się. – Lokalne dzieła sztuki. Ludzie to kupią, a my będziemy bogaci!
Rysiek się uparł. Wyniósł wszystkie nasze skarby z piwnicy i zabrał na targ staroci, który odbywał się w naszym miasteczku w każdy pierwszy weekend miesiąca. Rano wychodził cały w skowronkach, wrócił niczym chmura gradowa.
– Sprzedałem wazonik za dziesięć złotych – oznajmił grobowym tonem. – Reszty nikt nie chciał. Wszyscy tam wystawiają te same precjoza.
– Produkcja masowa, co zrobisz? – Wzruszyłam ramionami.
Przygoda z targowiskiem poddała jednak Rysiowi kolejny pomysł. Spotkał tam dawnego kumpla, który z rozrzewnieniem wspominał kolekcję monet swojego dziadka.
– On mówi, że stare monety są teraz warte fortunę. Fortunę! – podkreślił. – Można za to kupić auto… albo wybudować dom! Jego monety ukradła była żona i teraz za to żyje, pinda jedna! – powtarzał naiwnie wszystko, co usłyszał od kolegi, znanego amatora wysokich trunków i bajarza. – Ale mój stary klaser nadal gdzieś tu jest… Muszę go poszukać. Kochanie, w końcu będziemy bogaci!
Gdy mąż przetrząsał dom w poszukiwaniu swojego skarbu, ja wyszłam na zakupy. Dopiero na świeżym powietrzu odważyłam się wybuchnąć śmiechem. Bo może Rysiek tego nie pamięta, ale już raz próbował handlować swoimi monetami. Niestety, wtedy nie były zbyt cenne, ale może z wiekiem nabiorą wartości? Kto wie, przecież nadzieja umiera ostatnia. Na pociechę w drodze powrotnej wstąpiłam do kolektury i kupiłam mu zdrapkę. Nazywała się jakoś tak śmiesznie… chyba coś z gwiazdką z nieba. Uznałam, że to zabawne, skoro kiedyś ciągle mi ją obiecywał…